poniedziałek, 18 października 2010

Taka sobie cisza ...

No mówicie, że zamilkłam… Nie, no nie, tak nie może być!
W moim wykonaniu zamilknąć, to nie lada wyczyn – powiedzą moi znajomi.
„Bo ja raczej małomówna i zamknięta w sobie jestem”. Mówię dużo, ale nie byle co!
A zajęć było co nie miara. Nie sposób było pisać bloga, jak tutaj takie WIELKIE PLANOWANIE…Oczywiście planowanie kolejnej podróży.

Po pierwsze CEL: Narty
Po wtóre TERMIN: Ferie (bo i dzieci w wieku szkolnym)
Po wtóre MIEJSCE: Słowacja, może znowu Habovka (skoro w ferie, to tutaj trochę luźniej)
Po trzecie EKIPA: Na chwilę obecną mamy pięć rodzin (a i kolejne w zanadrzu).

NARTY
Narty pierwszy raz miałam na nogach w wieku piętnastu lat… Potem z dziesięć lat przerwy i nagle wielkie ŁAAAAAAAAAŁ. Razem z grupką znajomych, z którymi spędzaliśmy ferie w słowackim Popradzie, postanowiliśmy spróbować. Wcale nie był to wyjazd stricte narciarski. Grupa licząca niespełna 30 osób, w tym dzieci w wieku od 3 do 8 lat. Do Popradu pojechaliśmy, bo piwo tańsze niż w Polsce, a i infrastruktura znakomita. Fajna kwaterka (sprawdzona już przeze mnie trzykrotnie), bardzo smaczne i ekonomiczne wyżywienie (Knajpka „CIN CIN” Poprad). No i zajefajna trasa saneczkowa!!!Z dziećmi - czego chcieć więcej?
Okazało się, że w takiej grupie, do nart wystarczyło tylko jedno słowo. 
Ekipa jednego z wyjazdów narciarskich ... jak widać wiek uczestników przekrojowy :)

No to może spróbujemy? 
Kurtki puchowe, dżinsy na nogach, nawet rękawiczki byle jakie… Sprzęt na miejscu wypożyczony. 
Na początku kupa śmiechu, szczególnie kiedy po całym dniu „samouki” – przy piwku oglądaliśmy nasze wyczyny udokumentowane przez jednego z kolegów.
Następnego dnia wspólny instruktor (jeden dla 4 osób). Śnieżyca… dzieci płaczą, mąż na desce, ja na nartach. Siły wychowawcze podzielone. Trochę ja, trochę Radek. Ada jeździć nie będzie wcale. Cieszyłam się jak szalona, że zechciała wsiąść na sanki i uczestniczyć w mega zjazdach na trasie saneczkowej w Smokowcu. No cóż, taki temperament, ale poczekajcie… jeszcze kilka lat i to się zmieni.

Od tej pory na deski jeździmy już rok w rok. Na deski? Tak, bo Radek na jedną deskę, a ja i Adka do ubiegłego roku jeszcze na dwie deski… Ada nauczyła się jeździć w wieku 5 lat i mniej lub bardziej chętnie, żwawo i coraz mniej bojaźliwie posuwa. Zeszły rok moje dwie deski zamieniły się na kilka dni w jedną deskę. Postanowiłam spróbować na snowboardzie (pewnie w tym roku kontynuować naukę będę)
I tak oto wspólnie złapaliśmy bakcyla. A że znajomych u nas bez liku, to tak zarażamy tym naszym „choróbskiem”. Z roku, na rok dzieci rosną, przybywa ich, toteż zmieniają się nasze oczekiwania co do nart. Jeździmy już tyle lat (nie żeby nie wiadomo jak wyczynowo).
Rok, w rok… Na tydzień. Może nie jest to wiele, ale zawsze z utęsknieniem. Chyba tylko jeden sezon opuściliśmy. Słowacja generalnie przeważa w naszych wyprawach narciarskich. Wstyd przyznać, ale po polskiej stronie Tater tośmy jeszcze nie szusowali.
A i jeden wyjazd w Dolomity śmy zaliczyli. Tutaj to dopiero była jazda….
Kiedyś napewno opiszę…

poniedziałek, 4 października 2010

Dzień trzeci - do domu czas

Niedzielny słoneczny poranek. Śniadanie i szybkie pakowanie. Przed nami droga do Warszawy, a więc jakieś 7-8 godzin w trasie. Tak więc o 9.00 rano jesteśmy gotowi do drogi, ale, ale... Wcale nie do drogi do domu, ale do drogi w góry...
Na dziś powtórka z rozrywki - Rawki i inne. Byliśmy tu już w sierpniu, ale wówczas była to wyprawa rodzinna - tradycyjnie ja z koleżanką Agnieszką, razem z małymi dziećmi i Adą byłyśmy ogonem, a tata Radek z kolegą Tomkiem i jego synem Maćkiem wiedli prym. Czytaj: Chłopcy zaszli za Wielką Rawkę, Dziewczyny z riebiatą ledwie na Małą Rawkę.
Tym razem idziemy wspólnie - sami, a więc niezłym tempem. Na szlaku pusto - och jak przyjemnie, cisza. Słoneczko zagląda nam w plecaki.
I tak razem dochodzimy do Małej Rawki (1272 mnpm), a potem spokojnym spacerkiem do ... 
Wielkiej Rawki (1302 mnpm). Cała wyprawa godzinkę w jedną stronę. Jeszcze dość wcześnie, a więc idziemy dalej.
Na rozwidleniu, do którego dochodzi niebieski szlak z Ustrzyk Górnych wisi kierunkowskaz na Krzemieniec (Kremenaros). To szczyt, na którym spotykają się trzy państwa: Ukraina, Polska i Słowacja.
Droga 45 minut - myślę więc: idziemy dalej! Nie ukrywam, że choć buty już wygodne, to obawiałam się zejścia. Razem przeszliśmy do pasa granicznego Ukraina-Polska. Szło mi się całkiem dobrze. Obawiałam się jednak zejścia tą samą trasą z pobolewającymi mnie kolanami. Zdecydowaliśmy, że ja wracam, a Radziu idzie dalej. Podzieliliśmy się prowiantem, oddałam aparat, dostałam kluczyki do samochodu i cześć!!!
Radek doszedł oczywiście na Krzemieniec - 1221 m npm, ja zaś powoli schodziłam na parking.
Jakież było moje zdziwienie kiedy po drodze między Małą a Wielką Rawką mijała mnie grupa pięciu rowerzystów (naprawdę jechali...). Jakiś kilometr dalej, przy zejściu z Małej Rawki spotkałam dwóch kolejnych szaleńców. Ci już niestety tylko nieśli rowery. Ale brawa za odwagę!!!
Kiedy tylko doszłam do schroniska zadzwonił Radek.
"- Gdzie jesteś?"
"- Ja, przy schronisku" - odpowiedziałam.
Radek: "Nie, no ja zacząłem schodzić z Małej Rawki"
Nie muszę chyba pisać, że minęły jakieś 3 minuty i mój mąż stał nieopodal mnie - To żartowniś jeden!

Wróciliśmy do samochodu, tradycyjnie już uzupełniliśmy pieczątki, szybko zmiana stroju i dalej w trasę.
No może jeszcze tylko szybki obiadek w Chacie Wędrowca i zakup drobnych upominków dla dzieciaków.
 Świetny weekend, cudowna pogoda. Dziś, kiedy to piszę, jest ciepło i słonecznie, ale widziałam piątkowe zdjęcia z Wielkiej Rawki - śnieg, przymrozek, zachmurzenie raczej nieumiarkowane... Mieliśmy kupę szczęścia, a przecież tydzień temu chodziłam tam w krótkim rękawku.


Do zobaczenia Bieszczady, do zobaczenia!!!

piątek, 1 października 2010

Jeśli zjeść, to tylko w Chacie Wędrowca

Ach! Dziś miało być coś o żarełku.
Żarełko (czytaj: gastronomia) w Ustrzykach Górnych naprawdę niewiele ma wspólnego z … no właśnie z czym? Jedliśmy w jakimś barze w centrum (o ile tam w ogóle jest jakieś centrum?!), ponieważ inne punkty zostały wyeliminowane, albo telefonicznie, albo dzięki poradom internautów (dzięki!). Zaznaczam, że na moją opinie składa się iloczyn opinii internautów z lekko empirycznymi doświadczeniami….
Bar w Ustrzykach – zestaw drwala, dużo jedzenia, bardzo tanio i….. bardzo tłusto (choć pierogi wyglądały nawet nieźle). Niestety (albo na szczęście!) drugiego dnia nie dało się tam zjeść. „Bo mamy taką imprezę rodzinną” – chyba jak pół tej miejscowości, pomyślałam, bo właśnie dlatego w Zajeździe Caryńskim już telefonicznie odmówiono mi konsumpcji.
Tak właśnie trafiliśmy do Chaty Wędrowca – słynnej już bieszczadzkiej restauracji w Wetlinie. To kawałek od nas, ale naprawdę warto. Oto stronka: http://chatawedrowca.pl/
Wchodzimy – fajny klimat, unosi się zapach domowego, owianego górskim zefirkiem i podgrzanego słońcem jedzenia. Już samo otoczenie, widoki z werandy, wystrój i ta cudowna atmosfera…. Ja naprawdę nie jestem w stanie tego opisać (szczególnie teraz kiedy zwijam się z głodu). Na forum www.gastronauci.pl napisali, że drogo, że się długo czeka, że kiepska obsługa…NIE ZGADZAM SIĘ!!! KATEGORYCZNIE PROTESTUJĘ!!!
Po pierwsze: drogo – nie! Jeśli patrzeć tylko na cenę, nie widząc dania, wielkości porcji, nie znając sposobu jego przyrządzenia, a wreszcie nie próbując tych pyszności – można mówić, że drogo. Ale to bzdura! Obiad naprawdę duży (tylko drugie danie) to wydatek od 14 zł (pierogi), nawet do 63 zł. („TALERZ KARCZMARZA co brzuchem drzwi wywarza). To co jedliśmy to TALERZ SZABO za całe 27 zeta. Do tego podpiwek i cola – cały obiad dla 2 osób to 72 złote. Chyba tragedii nie ma?! Był to placek ziemniaczany tarty z gulaszem (pikantny), do tego ogórki kiszone polane jakimś sosem (majonez, jogurt naturalny, czosnek i musztarda Dijon) – PYCHA!!!!
Po drugie: długo się czeka – nie! Wcale, a wcale nie! Restauracja ta uczestniczy w ruchy przeciwnym do FAST Food – zwanym Slow Food. Wszyscy zniewoleni przez tempo życia bronimy się przed brakiem czasu na wspólne posiłki, tęsknimy za rozkoszowaniem się smakiem. Poza tym , kiedy tylko weszliśmy dostaliśmy menu – w formie gazety. Dużej ulotki informacyjnej, zawierającej nie tylko menu, ale także historię powstania restauracji, ciekawe artykuły dotyczące ruchu Slow Food, opinie Makłowicza, Bikonta i innych znawców noża i widelca. W zasadzie menu jest tak ciekawe, że po zamówieniu obiadu i tak dalej czytaliśmy… … Rozkład kolejki leśnej, ważne telefony, itd.
Tutaj także wyczytaliśmy, że za potrawę Naleśnik GIGANT „Chata Wędrowca” otrzymała certyfikat Bieszczadzkiego Produktu Lokalnego. A naleśnik, który wcale nie wygląda jak naleśnik, bo jest smażony na głębokim tłuszczu sprzedawany jest tutaj z różnymi dodatkami – z twarogiem, z truskawkami, z jagodami. I naprawdę nie można traktować go jako deser – chyba, że pół porcji i to na pewno nie prosto po obiedzie.
Po trzecie: kiepska obsługa – nie! Pani kelnerka była bardzo miła, a że nie chciała sprzedać obiadu pół porcji.. Normalne! U nich na pół porcji sprzedaje się tylko naleśniki (co oczywiście zaznaczone jest w karcie). Na zdjęciu właśnie te pół porcji. Można płacić kartą (co w Bieszczadach stanowi nie lada wyczyn), na miejscu można kupić książki o Bieszczadach, stylowe anioły, artystyczną biżuterię, no i płyty wielu znanych bardów. Bardzo serdecznie pozdrawiam właścicieli i na pewno zjemy tam jeszcze nie raz.

Printfriendly