Strony

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Karta EKUZ – przezorny zawsze ubezpieczony


Może temat na bloga nietypowy, może za bardzo poradnikowy, może zawiera za mało relacji z podróży, ale cóż… Sądzę, że może być bardzo przydatny, a dla wielu podróżników może być ciekawostką, o jakiej nie słyszeli.
Tak naprawdę ten post postanowiłam napisać ku przestrodze, niestety nauczona przykrym doświadczeniem.

A zaczęło się tak: Trzy lata temu – zimowe ferie 2008 roku - postanowiliśmy już tradycyjnie spędzić na słowackim Chopoku. Jak zwykle niespełna trzydziestoosobowa drużyna, chyba osiem rodzin i oczywiście całą gromadka dzieci. Dzieci młodsze, starsze, jeżdżące na nartach, sankach i na czym popadnie … tu mam na myśli raczej wózki. My byliśmy z Adusią, która wówczas miała 10 lat, no i z Oskarkiem, który miał półtora roku.
Oczywiście nasz synek był za mały na to, aby jeździć na nartach – zostały sanki i … wózek.
Zatem zamienialiśmy się z Radkiem dzieląc w ten sposób opiekę nad małym i jazdę na stoku.
W sumie całkiem dobry pomysł. Oskar zażywał dużo spacerów, a i nam udało się, mimo wszystko, troszkę pozjeżdżać (no niestety nigdy nie równocześnie). Tak więc mieliśmy wspólny karnet na nas dwoje. Tego feralnego przedostatniego dnia pobytu Radziu razem z kolegami rano wyruszyli na narty – a my mamuśki z „riebiatą” zostałyśmy w pesjonacie. Mieli wrócić około 11.00, tak abyśmy od 12.00 my mogły sobie pozjeżdżać. Tego dnia strasznie padał śnieg. Za oknami było wprost siwo, widoczność praktycznie żadna. Dlatego też panowie zjechali tak naprawdę po 2 razy i stwierdzili, że szkoda zdrowia…
Radek pozbył się nawet naszego wspólnego karnetu mówiąc: „A jeszcze się coś stanie!” Do głowy nam nie przyszło, że wywoła wilka z lasu.
Tak więc wspólnie wypiliśmy kawę w pensjonacie i wyruszyliśmy na obiad. Stołowaliśmy się w pobliskich restauracjach. Jako ostatni podjechaliśmy na parking. Wysiadłam z samochodu, wzięłam Oskara na ręce i tylko usłyszałam krzyk kolegi: „Uważaj Mysza, bo bardzo ślisko!”
Wtedy niestety ja leżałam już jak długa. Oczywiście ja to ja – ale przecież na moich rękach był mały Oskarek.
Chyba troszkę uratowała go futrzana czapka, ale i tak zaczął głośno płakać.
Chwilę później uspokoił się i zaczął usypiać. Wiedzieliśmy, że nie jest dobrze.
W knajpce trzymałam go na kolanach i cały czas obserwowaliśmy jego zachowanie. Chciał pić, chwilę potem znowu przysnął. Kiedy zaczął wymiotować nie było na co czekać.
To był wstrząs mózgu. Przed knajpą było po prostu „lodowisko” i ani śladu jakiejkolwiek soli czy piasku. Natychmiast pojechaliśmy do szpitala. Tam na izbie przyjęć Oskar ponownie zwymiotował – płakał strasznie i podczas Rtg, jak również innych badań. Okazało się, że musieliśmy zostać na obserwacji co najmniej 24 godziny – teraz to już i ja płakałam. Miałam do wyboru zostać, albo zabrać go na tę ostatnią noc do pensjonatu i czuwać – jak powiedział lekarz może być tak że np. się nie obudzi – tak więc sama ponoszę odpowiedzialność podjętej decyzji. Zdecydowaliśmy, że ja zostaję z Oskarem w szpitalu, a Radziu z Adusią spakują wszystkie rzeczy i tą ostatnią noc razem z całą drużyną spędzą w pensjonacie.
Co to była za noc – ryczałam jak głupia, kiedy zobaczyłam mojego małego synka z wenflonem na czole, w szpitalnej piżamce z rączkami i nóżkami przywiązanymi do szczebelków łóżeczka, oplątanego pajęczyną kroplówek.
Oskarek płakał strasznie, a ja razem z nim. Ubłagałam pielęgniarkę, aby odwiązała mu rączki i nóżki i pozwoliła wziąć go na ręce – przytulić i ukoić jego ból. Tak bardzo czułam się winna. Nie mogłam poradzić sobie z emocjami. Całą noc synuś spał na moich rękach, a ja nie zmrużyłam oka pilnując, aby tylko nie zerwał wenflonu i kroplówki. Mały nie chciał jeść, nie chciał korzystać z nocnika. Tak naprawdę przeżył wielki stres związany ze szpitalem. Na siłę dawałam mu zupę- taki był warunek wypisu ze szpitala: Apetyt musi mu wrócić. Cudem dostaliśmy wypis razem ze stertą dokumentów i wyników badań. I tak w Polsce od razu skierowaliśmy się do specjalisty. Bogu dzięki, było to lekkie wstrząśnienie mózgu, ale pozostawiło w mojej psychice i psychice mojego dziecka trwały ślad. Oskar przeżył swego rodzaju recesję pewnych drobnych funkcji życiowych – znowu zaczął załatwiać się tylko w pieluchę panicznie bojąc się nocnika, no i przez najbliższe dwa lata zupy nie wziął do ust. Myślę, że to i tak dobrze się skończyło. 
Jednak dodatkowym stresem było wówczas bieganie po bankomatach i organizowanie pieniędzy na zapłatę za mój pobyt w szpitalu (notabene mój nocleg kosztował drobne 300 złotych za dobę - jak w trzygwiazdkowym hotelu). Wtedy właśnie dowiedzieliśmy się o tzw. „niebieskiej karcie”.
Zawsze ubezpieczamy się na zagraniczne podróże (nawet te całkiem bliskie). Tym razem także mieliśmy wykupioną polisę w PZU. Szpital w Liptowskim Mikulasu nie chciał jednak świadczyć bezgotówkowej usługi, tłumacząc się brakiem jakiegoś tam porozumienia, czy umowy. Wtedy cały czas pytali nas o niebieską kartę, dzięki której bylibyśmy traktowani tak jak obywatele Słowacji – jednym słowem nie musielibyśmy płacić za nic. Oczywiście PZU po powrocie ze Słowacji i okazaniu rachunków po miesiącu zwróciło nam wszystkie wydatki, ale gdybyśmy wiedzieli można byłoby uniknąć kłopotów.
Dlatego też naprawdę polecam kartę EKUZ, która daje możliwość bezpłatnego i "bezkonfliktowego" korzystania ze świadczeń zdrowotnych na terenie całej Unii Europejskiej. Jest to zwykłe ubezpieczenie, niestety nieobejmujące nart i ryzyka z tym związanego i tu niestety trzeba się jeszcze dodatkowo ubezpieczyć.
W celu ubezpieczenia zdrowotnego należy zamówić sobie z naszego ukochanego Narodowego Funduszu Zdrowia tzw. karty EKUZ.
Formalności co nie miara, ale wszystko można załatwić faxem. Obywatel polski posiadający taką kartę (niestety krótkoterminową) traktowany jest przez służbę zdrowia na terenie np. Słowacji na równi z obywatelami słowackimi.
Tutaj link druku, który trzeba wypełnić (w przypadku rodzin 4 osobowych to wygląda tak)

http://www.nfz.gov.pl/new/art/1828/01_wniosek_EKUZ_ubezpieczony_wyjazd_turystyczny.pdf

MAMA i TATA PRACOWNICY wypełniają takie druki (tylko pierwszą stronę - reszty się nie wysyła), każde dla siebie oraz dla każdego dziecka. Uwaga! dzieci trzeba oznaczyć jako osoby zgłoszone: w pierwszej części druku piszemy DZIECKO w drugiej części MAMĘ lub TATĘ (w zależności, gdzie dziecko jest zgłoszone do ubezpieczenia)
Załączniki są następujące:

MAMA i TATA
  • wypełniony druk
  • ostatnie RMUA
  • zaświadczenie z Zakładu Pracy wg wzoru
http://www.nfz.gov.pl/new/art/1828/zaswiadczenie_platnik_skladki.pdf  albo własne (kto, gdzie jest zatrudniony że na umowę o pracę i że nie jest w okresie wypowiedzenia...PESEL pracownika, NIP zakładu pracy....)
W przypadku osób prowadzących działalność gospodarczą  oprócz wypełnionego druku należy przesłać jedynie dowód zapłaty ostatniej składki na ubezpieczenie zdrowotne

DZIECI
  • wypełniony druk
  • xero legitymacji szkolnej (aktualnej)
  • xero zgłoszenia do ZUSu (druk ZCZA lub ZCNA)
  • dzieci przedszkolne druk + zgłoszenie
Wiem, że jest tego dużo, ale to nic nie kosztuje.
Na zgłoszeniu trzeba zaznaczyć opcję - "Pocztą na adres zamieszkania" lub tu wpisać jakiś inny adres
Wszystkie druki razem wysyłamy faxem na numer 22 582 84 17. Oczywiście to jest numer faxu do Mazowieckiego Oddziału NFZ. Wszelkie informacje udzielane są pod numerem telefonu 22 582 84 44 (Mazowiecki Oddział NFZ). W ciągu 5 dni roboczych NFZ wysyła to do nas - niebieskie karty plastikowe (dla dzieci ważne są nawet pół roku, dla dorosłych niestety tylko miesiąc.)
Wszystko w/w dokumenty można też składać osobiście w Warszawie na ulicy Chałubińskiego 8, ale bywają kolejki, bo tu karty wydawane są od ręki.
Więcej info
http://www.nfz.gov.pl/ue/index.php?katnr=5&dzialnr=6&artnr=1815


Jeszcze raz serdecznie polecam i życzę sobie i innym, aby nigdy te karty nie musiały być okazywane :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz