Musicie wybaczyć, że zapuściłam się nieco w tej mojej relacji. Ogrom obowiązków nie pozwolił mi na sentymentalny powrót do marokańskiej krainy tysiąca i jednej nocy - a dziś kiedy Maroko znowu zamknęło swoje granice dla turystów z przyjemnością wracam do wspomnień. Każdy kolejny dzień pobytu odkrywał przede mną równie interesujące karty. Tym razem będą to karty niczym z książki "W pustyni i w puszczy".
Chamsa - dłoń Fatimy - córki Mahometa, która ma chronić przed złem. |
Kiedy po dniu spędzonym w wąwozie Todra zmierzamy w stronę Merzougi, w miarę upływu kilometrów krajobraz za oknem zmienia swoje oblicze.
Zabudowa, którą widzimy przy drodze jest raczej znikoma - w zasadzie są to pojedyncze kazby, dość podobne do tych z Ajt Ben Haddou. Co jakiś czas w dali tańczące wiry powietrza unoszące piasek - jest trochę czarno, trochę żółto, generalnie jakby niebo spowiła mgła. Przypomina mi to kalimę z Teneryfy.
Czasem wydmy zabezpiecza się przed wywianiem na szosę płotkami z patyków. Wzdłuż drogi uschnięte od palącego słońca palmy - widoki w niczym nie przypominające tych z pierwszych stron folderów turystycznych promujących Maroko.
Zatrzymujemy się o godzinie 8:30 na skraju wioski Merzouga przy wielkim białym napisie MNAM. |
To jedyny budynek w okolicy. Potem okazuje się, że to Marocco National 4x4 Auto Muzeum. Tutaj znajdziecie kilka fotografii, a także informację, że wstęp do muzeum jest darmowy. Właśnie pod muzeum czeka na nas właściciel pustynnego kampu. To on ogarnia nam nocleg, przewóz bagaży i nasz "transfer" do obozu. Z programu wyjazdu wiedzieliśmy, że na najbliższą noc mamy do wyboru: nocleg w namiotach lub pod gołym niebem. Zamiast toalety dookoła jedna wielka kuweta - na szczęście mam paczkę mokrego papieru toaletowego. Cały zapas prądu w powerbanku, zapasowe baterie do czołówki, bateria telefonu na 100% - to się nazywa gotowość. Wiedzieliśmy także, że czeka nas przejażdżka na wielbłądach - do tej pory jednak nie było wiadomo, kiedy i w jakiej formie. Okazuje się że będzie to już za chwilę, już za momencik, bo kiedy podjeżdżamy busem kawałek dalej, nasze bagaże lądują w Toyocie Landcruizer,
a na nas czekają już taksówki - różniące się nieco od tych znanych nam z Europy. To stado dromaderów - jednogarbnych wielbłądów, które dziś są dla nas nie lada gratką.
Nasza 11 osobowa grupa tworzy dwie karawany.
Jest nasz lider - niczym Staś, |
jest i dwóch chłopaków prowadzących karawany dromaderów.
Może to Nomadzi, a może Tuaregowie - tego nie wiem. Mieszkańcy saharyjskiej pustyni zwani są Tuaregami, ba mówi się o nich, nawet że to błękitni rycerze pustyni z racji szat w kolorze błękitu. Ponieważ większość z nas na grzbiecie wielbłąda jedzie dziś pierwszy raz, potrzebna będzie instrukcja obsługi wielbłąda :) Wsiadasz na wielbłąda, kiedy ten siedzi. Najważniejsze pamiętać, że wielbłąd siada najpierw przednimi łapami. A więc od razu odchylasz się w tył, aby za chwilę - kiedy wielbłąd wstanie - nie uderzyć się w głowę asystującego chłopaka. To samo jeśli chodzi o zejście. Przy podchodzeniu pod strome wydmy znowu najlepiej pochylić się do przodu.
Po drodze prowadzący - Mouhou zapoznaje nas z ekipą dromaderów z naszej karawany: jadący jako pierwszy to najstarszy i najsilniejszy 10 letni lider.
Mój to Szegrey - nazwany tak od koloru sierści. Ma w karawanie brata, którego dosiadła Iza. Wesoły pomocnik po drodze zatrzymuje karawanę, prosi o mój telefon i robi nam zdjęcia.
To cudowna pamiątka - znowu jak z czołówki filmu.
Czasem też karawana zatrzymuje się zupełnie z innego powodu - kiedy wydmy są zbyt strome chłopak usypuje wygodniejsze podejście dla wielbłądów. W pewnej chwili zupełnie niespodziewanie pierwszy najstarszy wielbłąd po prostu siada. A ponieważ wielbłądy są ze sobą związane, to samo robi drugi. Na szczęście - mój grzecznie staje. Podobno ten najstarszy dromader wypił za dużo wody i stąd taka reakcja.
Jechaliśmy ponad półtorej godziny podziwiając zachodzące słońce.
Mieliśmy powoli dość - może wygodniej byłoby gdyby choć były jakieś strzemiona na nogi. Na szczęście jechaliśmy totalnie na lekko. I jak to na pustyni - byliśmy bardzo spragnieni wody. Poza workiem z dokumentami i telefonem, nie wzięłam ze sobą nic.
W klimatycznej altanie, na tureckim dywanie przy ławie z pufami czekał na nas już gospodarz z Berber Whisky i ciasteczkami. Tutaj popijając tradycyjnie miętową herbatkę wypełniamy karty meldunkowe i oświadczenia dotyczące Covid. Z zaciekawieniem rozglądamy się dookoła. Miało być jakoś tak bardzo prymitywnie, a tymczasem okazuje się że do Camel Trip Luxury Camp prowadzą nas czerwone dywany. Proponuję obejrzeć zdjęcia na profilu Google i przejrzeć opinie na Tripadvisor. Tego co tutaj zastaliśmy nikt z nas się nie spodziewał.
W końcu słońce schodziło coraz niżej i do celu dojechaliśmy kilka minut po 20:00, kiedy było już prawie ciemno. Foto: Mariusz |
Nieprawdopodobne, ale po wejściu do namiotu okazuje się, że to hotel na pełnym wypasie i to w samym środku pustyni. Domki brezentowe 2, 3 i 4 osobowe - wszystkie wyposażone są w łazienki z prysznicem i lśniącą białą pościelą.
Betonowa podłoga jest tylko w łazience - nic dziwnego, za kotarą jest bowiem prysznic, oczywiście z ciepłą wodą - nagrzaną przez promienie słoneczne. Trzeba się spieszyć z kąpielą, bo noce są chłodniejsze i woda szybko stygnie (a'propos temperatury - na zewnątrz było wówczas bagatela 26 stopni :)
W łazience jest też duże lustro, kamienna umywalka i zestaw kosmetyków.
Nawet jest bardzo sprawnie działające wifi. To zdecydowanie najlepsza miejscówka ze wszystkich zajmowanych przez nas w Maroku i to jeszcze w najmniej oczekiwanym miejscu - w środku Sahary. Po zakwaterowaniu na godzinę 22:00 mamy zaplanowaną kolację. Obsługa zabiera nam nasze wody do lodówki - wtedy w jadalni dostrzegam odznaczenie: 10,00 na bookingu. Dziś wiem, że to w pełni zasłużona ocena. W oczekiwaniu na kolację możemy zamówić schłodzone napoje puszkowane. Nie macie pojęcia, ale lodowata coca-cola smakowała mi wtedy niczym bourbon z najwyższej półki :)
Mamy godzinę na kąpiel: woda z baniaków grzeje się na zewnątrz, prąd pochodzi z małej baterii słonecznej - lampki nocne z lawy dodają uroku wnętrzu. Na zewnątrz aleja z lampionów. Decydujemy się z Justyną, Bartkiem, Łukaszem i Markiem na oglądanie gwiazd. Niebo jest niestety zachmurzone, ale i tak usiane gwiazdami. Jest cudnie - niczym w bajce z tysiąca i jednej nocy. Po kilkunastu minutach wracam do obozu - nie chcę włączać czołówki, aby nie zakłócać widoków i nagle wpadam na odpoczywające wielbłądy. Dżizas, ale się wystraszyłam - zupełnie nie spodziewałam się, że tak beztrosko sobie śpią z dala od namiotów.
Mamy godzinę na kąpiel: woda z baniaków grzeje się na zewnątrz, prąd pochodzi z małej baterii słonecznej - lampki nocne z lawy dodają uroku wnętrzu. Na zewnątrz aleja z lampionów. Decydujemy się z Justyną, Bartkiem, Łukaszem i Markiem na oglądanie gwiazd. Niebo jest niestety zachmurzone, ale i tak usiane gwiazdami. Jest cudnie - niczym w bajce z tysiąca i jednej nocy. Po kilkunastu minutach wracam do obozu - nie chcę włączać czołówki, aby nie zakłócać widoków i nagle wpadam na odpoczywające wielbłądy. Dżizas, ale się wystraszyłam - zupełnie nie spodziewałam się, że tak beztrosko sobie śpią z dala od namiotów.
Kolacja przygotowana jest nader elegancko - siadamy na zewnątrz przy jednym wielkim stole. Oliwki, ryż z warzywami, pitki i tajin. No czego innego możemy się w Maroku spodziewać.
Po uroczystej kolacji gospodarz zaprasza nas do ogniska. Okazuje się, że właściciel campu wraz z kuzynami tworzą grupę muzyczną.
Po uroczystej kolacji gospodarz zaprasza nas do ogniska. Okazuje się, że właściciel campu wraz z kuzynami tworzą grupę muzyczną.
Foto: Mariusz
W towarzystwie rytmów wystukiwanych na bębnach spędzamy niezwykły wieczór.
Urzeka nas muzyka i śpiew, ale także berberyjskie stroje. Dołączamy do nich - najpierw tylko w tańcu,
potem także w bębnach i kołatkach.
Do namiotów wracamy po północy. Znowu pogadane przed snem i w końcu po 1:00 idziemy spać. Budzik nastawiony na 5:30, gdyż chcemy zobaczyć wschód słońca. No i kolejna ryfa: za długo to nie pospałyśmy, bo po niespełna godzinie snu zrywam się na równe nogi, zapalając czym prędzej światło. Biedna ta moja towarzyszka Iza - usłyszałam szuranie na sąsiednim łóżku i pierwsze co pomyślałam, że to myszy, albo jakaś jaszczurka. Wybudzona ze snu Iza pełna spokoju stwierdza, że to tylko wiatr łomoce namiotem. Znowu wstajemy na rzęsach - 6:30 zbiórka.
Za dnia dopiero widać, jak tu klimatycznie,
choć wiatr jeszcze tańczy.
Bateria słoneczna dostarcza energię elektryczną w ilości wystarczającej do oświetlenia wnętrz namiotów i naładowania telefonów. W namiotach widziałam informację, aby nie używać suszarek do włosów, czy innych urządzeń elektrycznych.
Foto: Danka
Wdrapujemy się na najwyższą pustynną wydmę. Tym razem idą już wszyscy.
Foto: Mariusz
I czekają - czekają na słońce, które przyniesie nowy dzień, a z nim nową przygodę.
Po nocnej burzy piaskowej jest wciąż pochmurno.
Kamery, timelapsy w pełnej gotowości - a tu lipa.
Musicie przyznać, że w piaskach pustyni jest jakaś magia.
Pustynia przybiera różne kształty w zależności od wiatru, ale też barwy w zależności od oświetlenia.
I choć będąc tam byłam niemal w 100 procentach pewna, że saharyjski piasek jest koloru żółtego, kiedy znalazł się w szklanej butelce okazało się, że to kolor czerwony. To niesamowite.
Foto: Łukasz |
W końcu zza chmur wyłania się słońce.
Jak zwykle wykorzystujemy poranny czas na zdjęcia.
Ja robię zdjęcie Dance, Danka robi zdjęcie mi.
Tylko ja i pustynia Erg Chebbi, a w dali góry Algierii.
Kiedy wracamy do obozu, czeka już na nas śniadanie - tym razem w jadalni. Tuż po śniadaniu musimy opuścić camp.
Okazuje się, że właściciel proponuje nam powrót do miasta swoim autem.
Jeszcze ostatnie spojrzenie na obóz i w czterosobowych grupach pakujemy się do auta. Na koniec mamy jeszcze off-roadową jazdę po pustyni. Kiedy kierowca usłyszał nasze piski rozkręcał się z każdą kolejną wydmą, a my mieliśmy świetną zabawę.
Tym razem towarzyszą nam dźwięki nowoczesnej berberyjskiej muzyki.
Foto: Danka
Była to kolejna niezaplanowana atrakcja - pewnie równie niespodziewana jak sesja boso na pustej asfaltowej szosie.
Spontaniczny selfik zrobiony przez Izę będzie wspomnieniem tej doskonałej zabawy, jaka mam wtedy towarzyszyła.
Niestety żegnamy się już z pustynią, bo przed nami długa droga powrotna do Marrakeszu. To był wspaniały czas - mimo iż nigdy nie myślałam, że w pustyni znajdę coś ciekawego, coś co mnie zachwyci i zainspiruje.
Nie bójmy się zatem marzyć i sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga.
I jak powiedziała kiedyś Martyna Wojciechowska: może faktycznie to nie my wybieramy nasze podróże, tylko one nas wybierają?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz