Strony

piątek, 1 października 2021

Jak zdobyłam najwyższy szczyt Afryki Północnej Jebel Toubkal

Dzień drugi - piątek - 3 września 2021 roku

Pobudka bladym świtem o 5:00, by dwadzieścia minut później już z całym majdanem być na dole riadu na śniadaniu. Dziś serwują nam grube pitki, bułeczki słodkie, jajka na twardo, dżemy, kawę i obowiązkowo herbatę. Właściwie przez cały pobyt w Maroku śniadania wyglądają podobnie. O 6:00 czeka już na nas bus - jest jeszcze ciemno. Przed nami około półtorej godziny drogi i odległość 65 km. W sumie to dosypiam w busie, który mknie przez Park Narodowy Toubkal. Około 7:00 wychodzi słońce. Teraz widzę, jak jest pięknie. Szkoda że przez szybę wychodzą kiepskie zdjęcia. Rudy kolor skał i wschodzące słońce przenoszą mnie w zupełnie inną krainę. W Imlil jesteśmy o 7:30. Imlil to mała wioska położona u podnóża gór Atlasu Wysokiego na wysokości 1740 m npm. Bus zatrzymuje się zaraz przy wjeździe do wioski, gdzie po prawej stronie drogi - nie dojeżdżając do meczetu - znajduje się mocno naciągana wypożyczalnia sprzętu górskiego. 
 
Wypożyczalnia wygląda raczej jak sklep z pamiątkami i biuro rzeczy znalezionych, jednak takie są realia w Maroku. Tu na naszą dziesięcioosobową grupę, czeka już przewodnik Hamid. Pomaga nam w wyborze sprzętu, którego wypożyczenie mamy zawarte w cenie trekkingu na Toubkal. Wszyscy dostajemy kijki - co prawda nieźle styrane i bardziej przypominające kijki narciarskie - ale są. Cudem udaje mi się namierzyć w kącie wypożyczalni dwie pary składanych kijków trekkingowych. Rękawice - znowu: no cóż: grube, narciarskie - ale są.
 
Odkładamy nasz bagaż przeznaczony do schroniska - poniosą go dwa muły, które towarzyszyć nam będą w wędrówce. Finalnie o godzinie 8:00 jesteśmy gotowi na trekking. Pogoda zapowiada się niezła, póki co jest jednak chłodno - około 10 stopni i na pewno przydadzą się cienkie puchówki.
Początkowo idziemy asfaltową drogą prowadzącą przez miasteczko lekko pod górę.
Ulica jest pusta - miasto jeszcze śpi. Zwykle - nawet o tej porze Imlil tętni życiem, bo jest to główna baza wypadowa na Jebel Toubkal i okoliczne szczyty Atlasu Wysokiego. Pandemia zmieniła jednak realia tej górskiej miejscowości. Mało w niej zagranicznych turystów - gdyby nie Covid-19 nasz przewodnik prowadziłby grupę na szczyt po raz dwudziesty - w tym roku jednak idzie dopiero trzeci raz. Tym bardziej jesteśmy tu mile widziani, co daje się odczuć na każdym kroku.
Dopiero pół godziny trekkingu, ledwo z asfaltowej drogi weszliśmy na kamienne schody, pokonaliśmy górski strumień, a tu już pierwszy odpoczynek. Organizujący trekking Hamid jest dla nas bardzo miły i dosłownie po pół godzinnym trekkingu zaprasza nas do swojego domu gościnnego na tradycyjną Berber Whisky. 
Rozsiadamy się wygodnie na kanapach, a na stół wjeżdża pop-corn. Asystujący Hamidowi drugi przewodnik Hussajn z wielką gracją nalewa tradycyjną Berber Whisky (dla przypomnienia to zielona herbata z dumą ilości mięty i cukrem). No tak - brakuje jeszcze tylko ekranu z filmem o zdobywaniu szczytu Jebel Toubkal i można wracać z powrotem do domu... O nie! Tak łatwo nie damy zadeptać naszych marzeń.
Po krótkim przyjęciu powitalnym nasz lider Mariusz zarządza grupowe ćwiczenia oddechowe. Sesja oddechowa metodą Wim Hof, którą odbywamy zawiera siedem serii: 5 głębokich oddechów i zatrzymanie powietrza na 0:30 sekund. 
Naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem, bo wiem jakie ważne jest odpowiednie oddychanie przy takich różnicach wysokości. Z 1700 m npm wystartowaliśmy na nocleg na 3200 m npm, skąd z kolei wyruszymy na szczyt Jebel Toubkal (Dżabal Tubkal) o wysokości 4167 m npm. I to wszystko w zaledwie w 24 godziny - dokładnie tyle, bo jutro o godzinie 8:00 będziemy już na szczycie. Parę minut po 9:00 ruszamy w dalszą drogę. Wszak do pokonania około 1500 metrów przewyższenia. Idę tuż za przewodnikami, a wzrok mam wbity pod nogi, bo droga jest kamienista. Zwracam uwagę na stopy Hussajna. Otóż nasz przewodnik ma na sobie zwykłe krótkie sportowe buty Nike i dwie pary skarpetek - jedne krótsze, drugie dłuższe. Pytam go, co to za patent z tymi skarpetkami. Mówię: pewnie jedna para na dziś, a druga na jutro? Hussajn odpowiada mi ze śmiechem: Nie, jutro zakładam na to jeszcze trzecią parę :)
Szlak nie jest oznaczony, ale trudno się zgubić. Jest tylko jedna droga, przez wioskę Aroumd.
W pewnym momencie przechodzimy przez most na rzece, właściwie na jej pustym korycie. Dziwny to widok - wyobraźcie sobie np. Wisłę, czy Odrę pozbawioną zupełnie wody. 

Woda jest tutaj najdroższym dobrem, choć pewnego roku jej żywioł zrobił niezłe spustoszenie. Otóż 17 sierpnia 1995 roku zaledwie dwuipółgodzinny ulewny deszcz spowodował katastrofalne zniszczenia w Imlil. Sześciometrowa ściana wody spłukiwała okoliczne doliny i wioska została całkowicie zalana - zabrakło żywności, pola uprawne zostały gruntownie zniszczone, a wiele drzew orzechowych zostało zmytych przez powódź.
Kolejne niechlubne karty w historii Toubkala to tragedia, która miała miejsce w nocy z 16 na 17 grudnia 2018 roku. Po nocy znaleziono ścięte głowy dwóch skandynawskich turystek - obywatelek Danii i Norwegii, które spędzały noc w namiocie w okolicach schroniska. Wówczas lokalne marokańskie władze wprowadziły nowe środki bezpieczeństwa i obowiązkowa stała się opieka wykwalifikowanego lokalnego przewodnika. 
 
Dziś - pod opieką Hamida i jego ekipy - czujemy się tutaj bardzo bezpiecznie. 
Zatem przed nami nie lada wyzwanie - odczarować Maroko z tych i innych historii :) Zaraz za mostem znajduje się budka wyznaczająca granicę Parku Narodowego Toubkal, w której formalności załatwiają nasi przewodnicy.
Dopiero za około 15 minut wędrówki znajdujemy znak informujący, 
że jesteśmy na terenie Parku Narodowego Toubkal.
Foto: Michał
Wędrujemy dalej kamienną ścieżką przez dolinę Ait Mizane.
Foto: Marek
Co rusz mijaliśmy zabudowania wioski Aroumd. Większość z marokańskich budynków jest niewykończona, a z ostatniej kondygnacji budynków wychodzą zbrojenia do kolejnej.
Powodem takiego stanu rzeczy są podatki, ale też fakt, że w islamie zabronione jest zaciąganie kredytów. Mieszkańcy Maroka zawsze mają dla władz wytłumaczenie, że budowa jest w toku i że kolejni członkowie rodziny mają sobie dobudować piętro. W ten sposób budynki w stanie surowym nie do końca zamkniętym są tutaj na porządku dziennym.
I oto znowu wyłaniają się kolejne zabudowania. 
W jednej z takich budowlanych prowizorek zatrzymujemy się około 10:30. 

Tym razem czas na świeżo wyciskany sok pomarańczowy. Sok za całe 10 Dh jest pyszny i co najważniejsze robiony na naszych oczach przy użyciu mechanicznej, a nie elektrycznej wyciskarki.
Bardzo często jest to miejsce noclegowe sprzedawcy.
Takie górskie drink-bary to akcent, który zdecydowanie wyróżnia trekking po Atlasie Wysokim. Panujące tam spartańskie warunki wcale nie dyktują wysokiej ceny. A zobaczcie jakie metody chłodzenia. Takich miejsc serwowania soków, w których można dokonać zakupu wody, czy innych chłodzonych napoi będzie dziś jeszcze kilka. Dlatego zbyteczne wydaje się zabieranie na szlak dużego zapasu wody. Ja mam ze sobą 2 litrowy bukłak - co jest bardzo dobrym rozwiązaniem.
A odpoczynek na takim krytym strzechą tarasie wart jest każdej ceny.
Zanim obsłużeni będziemy wszyscy musi minąć trochę czasu - na szklankę soku pomarańczowego zużywa się 4-5 sztuk owoców.
Po kilkunastominutowej przerwie ruszamy w dalszą drogę.
Około godziny 11:30 docieramy do miejsca naszego dłuższego odpoczynku. Na liczniku mamy nieco ponad 6,5 km, więc nikt nie czuje się zmęczony. Słońce już mocno dopieka. Berberyjska wioska położona na wysokości 2355 m npm. znajduje się w połowie drogi do schroniska. Trekking do tej pory jest bardzo mało wymagający - mieliśmy częste przestoje, kto wie - może nawet za częste. Nie ma miejsc ekspozycji, za to widoki są przecudne.
Znowu odpoczywamy na słonecznym tarasie pokrytym słomianą strzechą. 

Rozkoszujemy się widokami i obserwujemy odpoczywające w tym miejscu muły, na chwilę pozbawione ładunków. Straż parku stacjonująca tutaj pilnuje porządku, ale także czasu odpoczynku zwierząt. Niestety nie zdobędę pamiątkowej pieczątki - kiedy pytam strażników są mocno zdziwieni.

Drużyna Hamida serwuje nam lunch. Tym razem dwa rodzaje tadżinu - ja wybieram wegetariański tadżin z jajkiem i warzywami. Dodatkowo dostajemy sałatkę marokańską - duży talerz podzielony na sekcje - cebula czerwona, ogórek, kukurydza, mix warzyw pokrojonych na talerzu. Jeszcze makaron i grillowany kurczak. Pychota i to w takim klimacie. Tak... Tego oczekiwałam od egzotycznego Maroka. Łzy podchodzą mi do gardła, żeby nie powiedzieć, że do żołądka.

I wtedy wjeżdża deser: melon i winogrona. Na miejscu można zamówić jeszcze parzoną kawę "home made coffee".
W dalszą drogę wyruszamy o godzinie 13:15 - do przejścia mamy około 5,5 km. Dosłownie za kilka minut, wychodząc z wioski w dole widzimy jeszcze białe zabudowania. To miejsce uznawane jest za święte, a dla Muzułmanów jest celem pielgrzymek.
Niepozorna muzułmańska świątynia Sidi Chamharouh to biała skała na zdjęciu. Więcej na ten temat przeczytacie w relacji podróżnika Jarosława Fischbacha na stronie Polskim szlakiem.

Drapiemy dalej w górę, z dłuższymi lub krótszymi przerwami na zdjęcia.
 
Po godzinie trekkingu jesteśmy na 2500 m n.p.m. - to jak wysokość  Rysów, których do tej pory nie zdobyłam.
Nad nami prawie czyste niebo, a pojedyncze chmurki, jakby celowo pozowały do zdjęć.
Za kolejne pół godziny czeka kolejny pomarańczowy przystanek - tym razem także z możliwością zakupu pamiątek. Swoją drogą, to nigdzie w Maroku - nawet tutaj - nie trafiłam na magnes ze szczytem Jebel Toubkal.

Sok pomarańczowy za 10 Dh na takiej wysokości to znowu rozkosz dla podniebienia.
Za 1,5 l wodę trzeba zapłacić 15 Dh, za to kreatywność sprzedawców wzrasta wraz z wysokością :)
Grupa chętnie odpoczywa, choć na zegarze dochodzi już 15:00. 
Nad nami co chwila przebiegają kozy, z przeciwka zaś mijają nas muły. Jest bardzo słonecznie, a temperatura dochodzi do 23 stopni. Na szczęście wieje przyjemny wiatr. Używanie filtra 50 UV jest tu bezwzględną koniecznością.
 Foto: Danka
W zasadzie sam trekking do schroniska prowadzi szlakiem od soku do soku.
Wypity sok i Mariusz pozwala nam na szybsze tempo. 
Do schroniska jest już coraz bliżej. Wreszcie w dolinie widać zabudowania - to zapewne nasze schronisko.
Okazuje się że to miejsce stacjonowania straży parku,
 ale budynek schroniska jest nieco wyżej. Jest godzina 16:45, a na liczniku dystans przebytych 14,5 km. Jesteśmy na wysokości 3200 m. npm. Czas wejścia to ponad 8 godzin - zwykle można ten dystans pokonać w 6 godzin, my jednak mieliśmy długi lunch i sporo postojów.
W oczekiwaniu na Hamida i resztę Solistów pytamy przewodnika o dalszą aklimatyzację. Przewodnik wpuszcza naszą czwórkę na początek szlaku na Toubkal. Pierwszy odcinek to przekroczenie rzeki. Żartuję sobie i pytam, gdzie jest most. Przed nami coraz bardziej strome podejście i trzeba robić duże kroki. Jest miejsce z ekspozycją powyżej rzeki i wtedy przewodnik asekuruje pojedynczo nasze przejście. Powiedział że tutaj lepiej nie ufać kijkom, a używać rąk. To podobno jedyny najtrudniejszy odcinek, a jutro będziemy go pokonywać ciemną nocą, w czołówkach. Po półgodzinnym trekkingu wracamy do schroniska.
Schronisko Refuge du Toubkal, w którym się zatrzymamy prowadzone jest przez Club Alpin Francais. Nocleg dla osób spoza klubu kosztuje tutaj 170 Dh, śniadanie 30 Dh, obiad 50 Dh, a kolacja 70 Dh. Dostajemy wspólny 16-osobowy pokój koedukacyjny. Jest Toubkal (4167), jest Bigginnoussene (4002) - drzwi każdego pokoju nazwane są innym szczytem. To dobre rozwiązanie przy pokojach wieloosobowych, bo takie zakwaterowanie nie rujnuje snu pozostałych przy nocnej pobudce. Schronisko otaczają niemal same czterotysięczniki. Jest ich siedem, a wielu turystów zostaje w schronisku na cały tydzień, by każdego dnia zdobyć inny szczyt. Jeszcze jeden pomysł zauważyłam w tubkalowym schronisku. Przed wejściem do budynku na gości czekają czarne klapki - takie do wspólnego użytku. Zaraz przy schodach na piętro znajduje się też duże pomieszczenie na buty. Z kolei przed wejściem do każdego pokoju przymocowane są podwójne drabinki, podobne do gimnastycznych. To także miejsce na buty górskie, które można wsuwać między szczebelki drabinki do samego sufitu. W pokoju znajdują się właściwie tylko cztery podwójne łóżka piętrowe i dwa regały z półkami od góry do dołu. W piwnicy schroniska usytuowane są toalety i prysznice z gorącą wodą. Na parterze recepcja, kuchnia i dwie jadalnie. Po kąpieli schodzimy jeszcze na kolację, na której króluje zupa "z tektury", znowu tadżin i duże ilości makaronu. To rzekome spaggetti z rybą. Chyba endorfiny szczęścia wystarczą mi dziś za posiłek. Przed snem czeka też na mnie Aspirynka i obowiązkowe smarowanie maścią końską :) Jutro przed nami bardzo ciężki dzień.

Dzień trzeci - sobota 4 września 2021 roku

Dzień zaczynamy bardzo wczesną pobudką. Jest 2:00 w nocy i dziesięć ledwo rozbudzonych, ale zdyscyplinowanych duszyczek wstaje bez żadnego dobudzania. Ratuje nas wspólny pokój bo pierwszy budzik, który dzwoni budzi całą kompanię.
2:30 śniadanie to jakby w nocy: dostajemy wrzątek, którym możemy napełnić nasze termosy. Na śniadanie pitki, serek topiony, masło, miód i dżem pomarańczowy - narodowy przysmak Maroka. Dla chętnych pomarańcze na wynos na trekking. To znak, że po drodze nie będzie już wyciskaczy soku :)
O 3:00 jesteśmy gotowi przed schroniskiem. Idziemy na lekko. W zasadzie w plecakach tylko to co potrzebne na trekking, czyli puchówka, termos, pół litra wody w butelce koniecznie z isostarem i chałwa (jest lepsza niż czekolada, bo nie twardnieje pod wpływem zimna). Oczywiście lekarstwa na ból głowy. Ubrana jestem na cebulkę: w termoaktywny komplet, spodnie, polar, buff i kurtkę membranową. Obowiązkowo rękawiczki (i tak żałowałam, że nie wzięłam tych na goretexie), czapka na głowie i skarpetki z merynosa wypełnią swoje zadanie. Na dzień dobry Mariusz zarządza nam prostą rozgrzewkę i znowu ćwiczenia oddechowe. Przewodnicy patrzą zadziwieni. Są zaprzyjaźnieni z obsługą schroniska. Jako firma organizująca trekking pomagają w kuchni przy posiłkach opłaconych przez Solistów w ramach trekkingu na Toubkal. Ten starszy to Hamid właściciel agencji trekkingowej i drugi 30 letni Hussajn. Obaj żartobliwi i bardzo mili. Oni także ogarniali nam całą logistykę - wypożyczenie sprzętu, muły, nocleg i posiłki. Wyruszamy na szlak o 3:20. Jest dość zimno, temperatura odczuwalna to 2 stopnie. Wieje silny wiatr, a nad nami tylko mocno rozgwieżdżone niebo. Za naszą grupą widać dwie kolumny rozświetlonych czołówek. Niesamowity to widok. Pierwsza przeszkoda, która podczas wczorajszej aklimatyzacji była ciężkim przejściem, pod osłoną nocy wcale już taka nie jest. Idziemy gęsiego za przewodnikiem, jest mocno pod górę i po wielkich kamieniach. Jeszcze za nimi zatęsknimy. Szybko formułuje się kolumna - to przewodnicy ustalili jej kolejność. Najlepiej idzie mi się z najmłodszymi. Justyna jest koszykarką, a Bartek biega runmagedony. Razem z nami tempo trzyma Łukasz. Nic mi nie jest - nie odczuwam żądnych dolegliwości choroby wysokościowej, choć na początku trekkingu lekko pobolewa mnie głowa. Oczywiście powtarzam w myślach - to niemożliwe, czujesz się dobrze, nic ci nie jest. I wtedy wpadam na pomysł, że może to gumka w czołówce mnie uwiera. Ból głowy ustępuje tak łatwo - wystarczyło poluzować latarkę :) Cała ja!
Mariusz po drodze znowu robi nam ćwiczenia oddechowe. Uwielbiam je i obiecuję sobie ćwiczyć regularnie. W połowie trekkingu wielkie kamienie zamieniają się w bardziej osypujący się żwir. Trzeba bardzo uważać żeby się nie poślizgnąć. Co chwila ktoś leży. Przypomina mi to nawierzchnię przy wejściu na Przełęcz Krzyżne. Plan jest taki żeby zdążyć na wschód słońca.
 
Co chwila jednak grupa się zatrzymuje i to niestety w miejscach mało osłoniętych od wiatru. Dwa kilkuosobowe zespoły, które startowały za nami już dawno nas minęły. Szczyt Toubkala skrywa się za innymi wierzchołkami gór. Trzeba przejść przez dwie przełęcze i wtedy dopiero rozpoczyna się wspinaczka na górę. Trekking się dłuży, choć tempo jest odpowiednie - mamy jednak znowu dużo postoi. W końcu inicjatywę przejmują przewodnicy. Decydują o podziale na dwie grupy. My idziemy pierwsi z młodszym Hussajnem - znowu możemy iść krok w krok za nim.
Pierwszy widok na stożkową konstrukcję na szczycie mamy dopiero o godzinie 7:10 - 10 minut po wschodzie słońca.

Nasze marzenia stają się wspomnieniem, zgodnie z ideą Solistów.
Na szczyt trzeba się jeszcze powspinać około pół godziny.
Szczyt Jebel Toubkal 4167 m npm zdobywam o godzinie 7:45. 
To finał wędrówki, o której do tej pory mogliśmy tylko pomarzyć, stąd obowiązkowa sesja zdjęciowa.  
Przodem, tyłem, bokiem....w majestacie gór Atlasu Wysokiego. 
Foto: Mariusz - czyli grupowy selfik zdobywców :)
Po ponad 4 godzinach trekkingu osiągamy właściwy szczyt i mamy z tego wielką radochę. Husajn polewa herbatę - okazuje się, że nasi dzielni przewodnicy specjalnie dla nas nieśli termosy z Berber Whisky. Rozgrzewa niemiłosiernie - podobnie jak Jagermeister :)
Na śniadanie dostajemy jeszcze od Hamida worek różnych orzechów i daktyli. To dopiero przyjęcie.. 
Foto: Danka
i to na takiej wysokości :)
Foto: Danka
Otaczają nas same 4 tysięczniki - jest przepięknie.
Foto: Danka
Niestety czeka nas jeszcze zejście do base-campu - co tylko teoretycznie wydaje się szybsze.
Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie ...
Szczyt Toubkala szybko chowa się za innymi.
Foto: Danka
Foto: Danka
W dole już widać schronisko - a w schronisku czeka na nas lunch, przepak i dalej powrót do Imlil, bo noc spędzamy już w Marrakeszu. Wszystko w ciągu jednego dnia.
  
Spod schroniska wychodzimy ok. 13:30. Dystans, który mamy do pokonania to teoretycznie ok. 14 km. Wszyscy jesteśmy wycieńczeni i najchętniej zostalibyśmy tu jeszcze na jedną noc. 
Foto: Danka
W zejściu towarzyszy mi Danka i Husajn, z którym dzielimy się swoimi planami biegowymi. W październiku będzie biegł Ultra Trail Atlas Toubkal. Z Imlil biegnie się na Toubkal, a potem jeszcze na kolejny szczyt o wysokości 3170 m npm i z powrotem. Kiedy się zorientowałam, że nie mam czapki - zostawiłam ją podczas ostatniego sokowego pit-stopu - Husajn upiera się, że po nią wróci. No i urządza sobie trening biegowy za moją czapką :) Nic z tego - czapka już dostała drugie życie.
Grupa do połowy drogi jest mocno rozwleczona. Tym razem to ja zostaję prawie na końcu. Gdyby nie ten upał, nie byłoby tak źle - w końcu głowę przewiązuję bluzką. Wreszcie docieramy do postoju w połowie trasy.

Tam spotykamy się z częścią ekipy i czekamy na resztę. Okazuje się, że ekipa Mariusza zeszła skrótem, dlatego byliśmy od nich tak oddaleni. Podczas odpoczynku pojawiają się dobre wieści: przewodnicy proponują nam za drobną dopłatą (20 Dh/osobę) busa, który zaoszczędzi ostatnie 3 kilometry i co najmniej godzinę trekkingu. Wchodzimy w to - wszak musimy zdążyć do Marrakeszu przed godziną policyjną.
Wędrujemy jeszcze dobre półtorej godziny,
wygodną ścieżką. Mniej tu już kamieni i roślinność jest bardziej bujna.
Powoli żegnamy się z Parkiem Narodowym Toubkal,
bo w dali już widać pierwsze zabudowania.
Taka wiadomość sprawiła, że z postoju do Imlil buty nas niemal same poniosły. No właśnie: buty...
Niewiele zabrakło, a zgubiłabym w tym poście mój ulubiony wątek obuwniczy. Otóż w trakcie wczorajszego trekkingu do schroniska jednemu z kolegów buty odmówiły posłuszeństwa. Sprawdzone górskie trapery zaczęły żyć własnym życiem. Strapiony tym faktem Marek, kiedy doszedł do schroniska z podeszwami ledwo trzymającymi się cholewki, poprosił o pomoc obsługę. Chłopaki chętnie zaoferowali sklejenie butów, ale czy tych kilka godzin wystarczy na naprawę? Finalnie bladym świtem zaproponowano koledze pożyczkę. Wejść na Toubkal - pewnie pierwszy w życiu czterotysięcznik i to w pożyczonych butach, w dodatku wcale nie górskich - to dopiero wyczyn. Niestety zejście już nie było takie proste - pożyczone buty trzeba było zostawić w schronisku, a w plecaku Marka pozostały jedynie plażowe klapki.

Foto: Danka
Chcąc, nie chcąc musiał biedny Marek zjechać do Imlil na mule. Nie raz na tatrzańskich portalach pisano o turystach zdobywających Giewont w szpilkach, czy w japonkach, ale nikt nigdy nie napisał o turyście wędrującym po górach Atlasu Wysokiego w plażowych klapkach. Marek - brawa dla Ciebie za to, że się nie poddałeś - a ja może przy okazji Twojego sukcesu zasłynę jako ta, która pierwsza tą niebagatelną historię w internetach opisała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz