Strony

poniedziałek, 20 września 2021

Przygodę w Maroku czas zacząć

Photo from Danka 
Kiedy? 2-9 września 2021 roku
Gdzie? Maroko (Adventure)

Z kim? Z Solistami.
Odpowiedzi na zaledwie trzy pytania, rodzą kolejne: jakie znowu Adventure? Z jakimi znowu Solistami?
No to dajemy dalej:
Poziom wyprawy: średni
Komfort wyprawy: backpacker 
Backpacking – forma indywidualnej turystyki, polegająca na odbywaniu podróży z niewielkim bagażem. Taki model turystyki czynnej charakteryzuje się organizowaniem podróży na własną rękę, korzystaniem z transportu publicznego, tanich noclegów. (Wikipedia)
Coraz więcej wiadomych, ale może przejdźmy do dalszych wyjaśnień. Na wyprawę do Maroka zapisałam się na przełomie 2019 i 2020 roku. Wychodząc poza strefę swojego komfortu wymyśliłam sobie Jebel Toubkal - najwyższy szczyt Maroka i Afryki Północnej - mój pierwszy czterotysięcznik, na który miałam zamiar się wspiąć na przełomie kwietnia i maja 2020 roku. Wyjazd znalazłam na stronie Klubu podróżników Soliści. Członków klubu spotkałam kiedyś na targach turystycznych w Warszawie i zainteresowała mnie ich oferta. "Klub podróżników Soliści - zwiedzamy świat i pokazujemy go innym. Organizujemy budżetowe wyjazdy do 50% taniej niż biura podróży! Dołącz do nas...."
No to jak tu nie dołączyć? Zawsze to ja pokazywałam świat innym, kleiłam te swoje zeszyty, układałam plany wyjazdów, może tym razem oddam się pod opiekę ludzi takich jak ja - pasjonatów podróży, twórców tzw. "samoróbek". Może nie jest to typowe biuro podróży, bo e-maile są mniej formalne, ale klasycznie zawierana jest umowa o udział w imprezie turystycznej.
Extreme Poland Sp. z o.o. s.k. z siedzibą we Wrocławiu, bo tak brzmi oficjalna nazwa "tour-operatora" posiada wszelkie niezbędne gwarancje i zabezpieczenia na wypadek niewypłacalności. Nie czytałam nawet opinii (może na szczęście), zalajkowałam sobie oficjalną stronę Solistów na fb i posłusznie czekałam. 
I wtedy przyszła pandemia...i wszystkie plany szlag trafił.
Oczywiście wyjazd został odwołany, a środki wpłacone na konto mogły zostać mi zwrócone, lub pozostawione na koncie Solistów z piętnastoprocentowym bonusem. Wybrałam drugą opcję, a czas płynął. Jakaż była moja radość, kiedy na koniec lipca 2021 na instastories klubu zobaczyłam pierwsze relacje z Maroka. Był to taki pilotażowy wyjazd Solistów m.in. w towarzystwie Malwiny Wędzikowskiej i Osi Ugonoh - zwyciężczyni czwartej edycji Top Model, zapewne mający na celu research i promocję kierunku po pandemii (a może nawet w jej trakcie). No i znowu dostałam skrzydeł... Do początku sierpnia nie było wiadomo, czy zbierze się odpowiednia liczba chętnych, ale kiedy 17 sierpnia 2021 r. dostałam e-maila z tematem: Maroko 02.09.2021 - 09.09.2021 - kupiliśmy bilety! - wyjazd stał się faktem.
No i zostały przygotowania, jakże inne od tych dotychczasowych. Jadę w gronie nieznanych mi osób, znam ramowy plan wyprawy i prawie nie muszę się martwić całą logistyką wyjazdową. 
Zestaw podróżnika już dawno przygotowany: mapa trekkingowa z wydawnictwa terraQuest, travelbook od Bezdroży, aktualny paszport i certyfikat szczepień. Waluta na drobne wydatki i napiwki to trochę EUR (na lotnisku przydadzą się drobne) i USD. Ponadto część opłaty dla Solistów, tj. 250 EUR do zapłaty liderowi w gotówce.
Napisałam, że logistykę wyjazdową miałam prawie z głowy, prawie... bo choć w zeszłym roku loty miały odbywać się z Warszawy, tym razem plan lotów okazał się następujący: 
Wynika z tego, że dnia 2 września 2021 r. ok. godz. 10:00 to ja już muszę być w Berlinie, do którego z Warszawy dzieli mnie jakieś 570 km. Totalnie nieekonomiczny okazuje się samodzielny dojazd do lotniska Berlin Brandenburg samochodem, szukanie parkingu, paliwo i opłaty autostradowe. Można też pociągiem - nie pasują mi godziny, bo w środę to ja jeszcze do pracy idę. Wybieram więc dojazd z Warszawy Zachodniej pod samo lotnisko Berlin Brandenburg z przewoźnikiem autobusowym Flixbus 
Cena jest do przełknięcia, choć zakup kilka dni wcześniej pozwoliłby zaoszczędzić jeszcze dwie dychy. Flixbus do Berlina i z powrotem pochłania kwotę 179 zł, choć dziś przejazd w jedną stronę by tyle kosztował. Co najważniejsze - Flixbus to bezpośredni dojazd na lotnisko Berlin Brandenburg.
A więc zostało pakowanie. Z poprzedniego screana widzicie, że lecimy właściwie tylko z bagażem podręcznym, a tylko dodatkowe 3 kg możemy dorzucić do grupowego bagażu rejestrowanego. Małe to pocieszenie, skoro i tak w cenę biletu Flixbusa wliczony jest 1 bagaż podręczny: (42x30x18 cm - maks. 7 kg) i  1 szt. bagażu przewożonego w luku (80x50x30 cm max 20 kg). Tylko teoretycznie - nikt tego nie waży, nie mierzy i nie liczy. Mój bagaż to przećwiczona już na weekendowych wyjazdach walizka w przepisowych wymiarach i podręczny 25 litrowy plecak. Zwykle walizka ta mieściła rzeczy na 3-4 dni, tym razem jednak musiała pomieścić rzeczy na dwa razy tyle czasu. Szybko z pomocą przyszły mi internety i po raz pierwszy (już wiem, że nie ostatni) ubrania pakuję w rolki. Rolowanie uprasowanej koszulki wcale nie oznacza, że będzie ona pognieciona, wystarczy zrobić to w odpowiedni sposób. Na YouTube mnóstwo jest filmów, które pokazują tą technikę pakowania. Można rolować całe zestawy na dany dzień lub pojedynczo każde ubranie - co kto woli. Jedno jest pewne - jest to bardzo duża oszczędność miejsca, no i wszystko mamy zawsze pod ręką. 
Z domu wychodzimy późnym wieczorem w środę - 1 września 2021 roku. O godz. 22:35 jesteśmy już na Dworcu Zachodnim skąd ze stanowiska nr 11 odjeżdża mój autobus transferowy na lotnisko. Już na dworcu wypatrzyłam koleżankę poznaną na utworzonej przez lidera grupie WhatsApp-owej. Nie ma co kryć - Dankę poznałam po butach. Skórzane trapery za kostkę mogą świadczyć tylko o jednym: góry. To dobry klucz - wszyscy mamy tylko bagaż podręczny, a wrzucając do niego buty - niewiele się w nim więcej zmieści. Zresztą koleżanka zasugerowała mi za chwilę, że buty jeszcze dwóch osób wskazują na naszą wyprawę. I tak oto buty stały się bohaterem postu nr 1 z Maroka. Rzeczywiście okazało się że Iza i Michał także z Solistami lecą do Maroka. Mimo iż moja rezerwacja wskazała miejsce z przodu busa dosiadam się na trochę do Danki i rozpoczynamy nasz wieczorek zapoznawczy. Jest późno i mamy za sobą ostatni pracowity dzień więc szybko decydujemy się na sen. Po godzinie rozmowy wracam na swoje miejsce. Na szczęście miejsce obok też jest wolne, więc mam do dyspozycji dwa. Pozycje do snu jakie przyjmuję odbiegają znacząco od europejskich standardów. W końcu to trip do Afryki :) Całą drogę przesypiam, choć sen jest raczej czujny. Podczas podróży dostępne są wifi i filmowa strefa rozrywki Flixbus oraz gniazdka elektryczne. Warto doładować telefon, bo nie wiadomo jak będzie na lotnisku. Po drodze w aplikacji Flixbus na bieżąco można śledzić przejazd. Trzy przystanki po drodze to Łódź Fabryczna, Słubice i za dosłownie kilka minut Frankfurt nad Odrą. Graniczny most na Odrze robi wrażenie - widzę go po raz pierwszy.
Po siedmiu i pół godzinach jesteśmy na lotnisku Berlin Brandenburg. Dochodzi 7:00 a na placu parkingowym pełniącym funkcję dworca autobusowego ani żywej duszy. No może poza naszą szóstką, bo jest nas już o jedną parę więcej. To Justyna i Bartek także przyjechali naszym Flixbusem z Warszawy, tylko odziani w zwykle adidasy nie od razu dali się zauważyć. Kiedy już razem mieliśmy iść w stronę terminala T1/T2 nagle Michał zorientował się że zostawił w busie swoje górskie buty. Sprint za odjeżdżającym zielono-żółtym bolidem na szczęście przyniósł skutek, bo źle by się skończyła ta historia dla kolegi.
Lotnisko jest w miarę puste. Maski zarówno na lotnisku, jak i w samolocie są obowiązkowe. Na oficjalnej stronie w zasadach wjazdu do Niemiec przeczytałam nawet, że akceptowane są tylko maski medyczne najlepiej z filtrem FFP2 lub KN95. Na miejscu widzę, że maski z tkaniny tez przechodzą. Do zbiórki mamy jeszcze 3 godziny, które spędzamy m.in. na porannej toalecie - łącznie z myciem zębów i makijażem - a potem na pysznej kawie w Marché Mövenpick. Angielski z niemieckim akcentem przysparza nieco trudności, ale finalnie staje przede mną szklany kubek cappucino za całe 4 EUR. Fajne miejsce, bo jest sporo przestrzeni do siedzenia.
Następnie próbujemy znaleźć główną tablicę przylotów i odlotów - nasze miejsce spotkania z Liderem. Okazuje się to wcale nie takie proste, bo wszystkie mijane tablice obejmują tylko odloty. Ratuje nas WhatsApp, bo nasz lider Mariusz ma ten sam problem. Zdecydował więc o spotkaniu w strefie odpraw Ryanaira.
Jesteśmy już odprawieni przez Solistów, dostajemy solistowe gadżety (worek, koszulkę, dwie naklejki i opaskę) i pakujemy dwa wspólne bagaże rejestrowane. W międzyczasie ktoś odkrywa wagę do bagażu podręcznego.
Po niewielkim liftingu moja kabinówka osiąga magiczne 9,9 kg. Mariusz nadaje bagaż, a my ruszamy na bramki bezpieczeństwa. Nader upierdliwa ochrona każe wyjmować z bagaży podręcznych nawet jedzenie, a koleżanka która zapomniała wrzucić kosmetyków do bagażu rejestrowanego prawie traci połowę kremów. Ratuję ją z opresji i zabieram Jej kosmetyki do swojej kuwety. Sama już nie mam przy sobie żadnych płynów i kosmetyków więc moja przydziałowa torebka (czego bardzo przestrzega ochrona) zostaje wypełniona po brzegi przez Anię. Zakupy trunków w sklepie wolnocłowym nie są już dawno okazyjne, ale mamy w ten sposób uchronić się przed zemstą Faraona. Płacę w Heinemann 10,90 EUR za 0,5 l likieru kawowego Amarulka, choć za 5,85 EUR można było mieć 0,5 l Jagermaistera, czy za 10 EUR whisky. Wszystkie oczywiście w plastikowej butelce. Iza wypatruje półlitrową wodę w kartoniku za 1 EUR - fajny patent. Taka sama w butelce kosztuje już 4 EUR. Niemcy mają opłatę zwrotną za butelki pet, których jednak nikt tutaj nie skupuje. 
Boarding przebiega dość sprawnie i wreszcie ktoś wymaga od nas okazania ceryfikatów szczepionkowych. Rękaw wydaje się nie mieć końca. Myślę że miał z pół kilometra, albo tak bardzo nie mogę doczekać się odlotu :) O 12:30 siadamy w samolocie, jednak sam start przesuwa się na 13:00. Przed nami 4 godziny 6 minut lotu, a planowane lądowanie mamy na godz. 15:50 (w tym cofnięcie zegarków o jedną godzinę).
Lądujemy chwilkę po czasie 15:55. Na lotnisku ogarniamy fiszki sanitarne, dostępne pod linkiem. Obsługa paszportowa pyta o adres zamieszkania w Marrakeszu - jeszcze nie zdążyliśmy zapamiętać: Riad Jennah Rouge w Marrakeszu. Kupujemy karty telefoniczne Orange. Wybieram tylko usługę przesyłu danych - 20 GB za 20 EUR. Pani w okienku w 2 minuty ogarnia wszystkie ustawienia mojego telefonu i oddaje mi gotowy telefon z nową kartą, a moją przykleja wewnątrz obudowy. Taka kompleksowa usługa to najlepsza opcja, bo wszystkie komunikaty w Maroku przychodzą w języku arabskim. Miałam zresztą przyjemność otrzymania w trakcie wyjazdu takiego oto SMS.
Pod pocztą w Marrakeszu będą potem dostępne karty innego operatora 2GB za jedyne 20 Dh. Jeszcze tylko słówko z oficjalnej strony rządowej na temat ograniczeń w Maroku, obowiązujących podczas naszego pobytu:
  • godzina policyjna od 21:00 do 5:00 (to boli najbardziej)
  • zakaz przemieszczania się pomiędzy miastami (w tym zakaz podróżowania do i z: Casablanki, Agadiru, Marrakeszu) - nie dotyczy osób w pełni zaszczepionych posiadających „paszport szczepień” (na szczęście mamy), osób posiadających zezwolenie władz marokańskich, osób wymagających niezwłocznej pomocy, pracowników odpowiedzialnych za transport towarów, 
  • zamknięcie restauracji i kawiarni o godzinie 21:00 (uuuu),
  • ograniczenie liczby osób w hotelach i obiektach turystycznych (do 75% pojemności),
  • ograniczenie do 50% liczby osób korzystających z transportu publicznego, restauracji, kawiarni, basenów publicznych,
  • ograniczenie liczby osób biorących udział w zgromadzeniach i zajęciach na świeżym powietrzu (do 25 osób lub uzyskanie specjalnego pozwolenia władz lokalnych na przekroczenie tego limitu),
  • zamknięcie łaźni, hal sportowych oraz krytych basenów,
  • zakaz organizowania wesel i przyjęć,
  • w całym kraju obowiązuje noszenie maseczek zarówno w przestrzeni otwartej, jak i pomieszczeniach zamkniętych.
Szybko orientujemy się, że ww. nakaz noszenia maseczek na powietrzu nie jest przestrzegany. Sama architektura lotniska Marrakech-Menara może zachwycić - pewnie dlatego zostało ono wyróżnione wśród architektonicznych lotniskowych perełek. https://sztuka-architektury.pl/article/10021/lotnisko-tez-moze-byc-niezwykle 
Pod terminalem już czeka na nas bus i zaledwie w ciągu 20 minut znajdujemy się w Marrakeszu. Nie bez powodu Marrakesz nazywany jest czerwonym miastem - budynki mienią się w kolorach różu, ochry i jasnej czerwieni. Jeszcze nie raz, podczas tej podróży, zachwycą mnie kolory Maroka. Ceglane mury starego miasta (Medyny) mają długość 19 km, a wiele ozdobnych bram, które niegdyś pełniły rolę posterunków zachowały się niemal w niezmienionym stanie.  
Zaledwie 200 metrów, po przekroczeniu bramy Medyny Marrakeszu - znajduje się nasze miejsce noclegu. Prowadzi tam labirynt wąskich krętych korytarzy, z których nie wiadomo kiedy wyłaniają się skutery, bowiem ruch samochodowy w obrębie starego miasta jest zabroniony. 
Ofertę hotelu - Riad Jennah Rouge bez trudu odnajdujemy na Booking.com. Z zewnątrz obiekt nie prezentuje się najlepiej. 
Kiedy zamykamy za sobą drzwi, jest już o niebo lepiej. Riad to gościniec, najczęściej prywatny dom przerobiony na hotelik z kilkoma pokojami.
 Bardzo kolorowe, bogate zdobienia przenoszą nas w nieco inny świat. 
Jesteśmy przywitani tutaj tradycyjną Berber whisky. 
Wbrew pozorom ta nazwa kryje w sobie zieloną herbatę z dużą ilością mięty i cukru :) W Maroku - jako kraju muzułmańskim oficjalnie obowiązuje całkowity zakaz picia alkoholu, stąd tez trudno go szukać w małych sklepikach, czy wielu restauracjach.
Riad urządzony jest na planie kwadratu z wewnętrznym dziedzińcem, pełniącym wiele funkcji. To recepcja, lobby, miejsce podawania posiłków, ale także miejsce odpoczynku obsługi hotelu.

Oprócz trzech stolików i kilku foteli jest tu także kanapa.
Patrząc z góry widzę część naszej Solistowej ekipy. Kiedy z kolei zadzieram głowę do góry
widzę przykrytą czerwoną derką kopułę dachu.  
Ściany są bardzo mocno zdobione -
wszystko w stylu marokańskim i andaluzyjskim.
Na dachu wspomniany taras,
z którego roztacza się widok na inne dachy i na Minaret Meczetu Koutoubia.
Na piętrach rozlokowane są pokoje, choć także jeden z nich znajduje się na parterze w bezpośrednim sąsiedztwie lobby.
   
Dostajemy dwa 6 osobowe pokoje na drugim piętrze - z podziałem na płeć. 
 
W niewielkim pokoju znajdują się trzy łóżka piętrowe - jest ciemno, ale bardzo klimatycznie. Wystarczy otworzyć drzwi od łazienki, a tam już są aż trzy źródła światła i nastaje jasność :) 
Ponadto na piętrze usytuowany jest dodatkowy prysznic, w którym podczas nieobecności w Marrakeszu będziemy przechowywać nasze bagaże. Na dole jest mała kuchnia - udostępniona także dla gości. To tyle o riadzie - ewentualne minusy szybko koryguje jego największy atut - położenie w samym sercu Medyny.
Dajemy sobie dosłownie kwadrans na pozostawienie bagaży i ruszamy "w miasto". Dosłownie po 5 minutowym spacerze wychodzimy wprost na Plac Jemaa El Fna. Jedna z opowieści mówi, że nazwa placu to "miejsce gdzie nie ma meczetu". To prawda, bo jest tu jarmark rozmaitości, który wraz z całym zabytkowym centrum w 2001 roku został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Inne tłumaczenie nazwy to "plac straceń", jako miejsce w którym dokonywano egzekucji, a ścięte głowy wystawiano na widok publiczny. 
Póki co mijamy pośpiesznie plac i tuż przy dorożkach skręcamy w lewo - tam pod arkadami znajdujemy punkt Wafacash. Wokół placu jest kilka banków, więc bez trudu wymienicie tam walutę. Moje 100 USD i 50 EUR zamienia się na 1.384,60 Dh (kurs 1 USD - 8,695 Dh, 1 EUR 10,302 Dh czyli 1 Dh to mniej więcej 0,44 zł.). Najłatwiej cenę w dirhamach marokańskich dzielić na dwa i wychodzi zawyżony odpowiednik ceny w złotówkach.
Zasilone portfele pozwolą nam wreszcie zjeść obiad, wszak jest już po 17:00.
Zatrzymujemy się w restauracji Le Samovar na Placu Jemaa El Fna. Menu znajdziecie choćby tutaj
 
Większość z nas zamawia tajin za 70-80 Dh. To duże zamówienie, więc wodę dodano nam gratis. Tażin (bo tak czyta się nazwę potrawy) to tradycyjne danie kuchni marokańskiej. Pod tą nazwą występuje gliniane naczynie ze stożkową pokrywą z dziurką do odparowania wody, w którym bezpośrednio przygotowuje i podaje się to danie. Tajin sporządza się na kuchni gazowej lub w piecu z różnego rodzaju mięsem, drobiem lub rybą z dużą ilością warzyw i przypraw, a najczęściej podaje się go z arabskim chlebkiem lub z kaszą kus-kus. Tajemnica dania tkwi w wolnym gotowaniu. W wersji wegetariańskiej warzywa na wierzchu pokryte są jajkiem. Wokół nas wszystkie stoliki zajęte - z tego co widzę inni goście siedzą przy szklance wody wcale nie przodem do siebie, ale raczej wzrok mają skierowany w stronę placu.
Moje dzisiejsze zamówienie to kebab z frytkami - na kawałku kamienia dostaję szaszłyki z kurczaka i mały koszyczek dobrze wysmażonych słonych frytek.
Do tego pyszna kawa Nous-nous - także z butelką wody. Cena za wszystko z napiwkiem 90 Dh.
Po posiłku idziemy na spacer pod główną atrakcję Marrakeszu - Meczet Koutoubija.
To prawdziwy symbol Marrakeszu, do którego niestety innowiercy nie mają wstępu. 
Pozostało nam podziwianie Meczetu księgarzy, bo tak jest on nazywany - z zewnątrz.
Minaret (wieżę) meczetu wybudowano zgodnie z kanonami sztuki marokańskiej XII wieku, zachowując następujące proporcje 1:5, czyli wysokość budowli równa się jej pięciokrotnej szerokości. 
Budowę meczetu w tym miejscu rozpoczął założyciel dynastii Almohaudów w 1147 roku, jednak 11 lat później nakazano rozebranie go, gdyż nie był prawidłowo zorientowany na Mekkę. Nowy meczet, który podziwiamy do dziś, powstał w 1199 roku.
Szczyt minaretu wieńczą cztery kule pierwotnie zdobione złotem. Zgodnie z przekazami, początkowo były tam tylko trzy kule, jako symbole najwyższych świętych miejsc islamu: Mekka, Medina i Jerozolima. Czwarta kula ufundowana została po przetopieniu biżuterii żony sułtana Jakuba al-Mansura jako jej pokuta za zjedzenie trzech winogron w czasie Ramadanu.
Wysoki na - licząc z igłą - 77 metrów minaret widoczny jest w promieniu 25 km, a to za sprawą nakazu, aby budynki stawiane w medynie nie były wyższe niż palma daktylowa. Tuż obok igły minaretu znajduje się szubienica.
Bramy wokół meczetu Koutoubija nie są szczególnie zdobione.
Obchodząc meczet dookoła widzimy pierwotny meczet, a po przejściu ruchliwej ulicy znowu wracamy na plac targowy.
Za dnia na placu stoją jedynie rzędy wielkich ruchomych stoisk ze świeżo wyciskanymi sokami owocowymi.
Kluczowe zadanie dla sprzedawców soków jest przyciągnąć turystów akurat do swojego stoiska. 
Jednym ze sposobów na zwerbowanie klienta jest głośna zachęta do degustacji, zakupu i zrobienia sobie zdjęcia. W tym przypadku było to zdjęcie z królem Królestwa Maroka (patrz nad głowę Justyny), który akurat w stoisku nr 17 tego cudownego soku skosztował.
Wieczorem do food-trucków z sokami dołączają jeszcze jedzenia wszelakie serwowane przez uliczne bary. Przez cały dzień na Placu Jemaa El Fna stacjonują magicy różnych maści, prowadzający małpy, fakirzy prezentujący węże i inne stworzenia. Za każdy gest zainteresowania, czy fotografię każą sobie słono płacić. To samo dotyczy tatuatorek, które henną potrafią zdziałać cuda i to takie, że nawet nie wiadomo kiedy i jak, młoda panna ląduje z tatuażem na dłoni. Strzeżcie się namolnych sprzedawczyków na placu, oj strzeżcie! Wszędzie naganiacze, tuk tuki, wychudzone konie, dorożki. Kiedy wracamy do riadu dziewczyna w panterkowym kombinezonie nie wiadomo kiedy funduje koleżance tatuaż z henny. Mówi że kosztuje "co łaska". Kiedy dostaje 100 Dh - a my próbujemy odejść zaczyna się kłócić, że taki tatuaż to kosztuje 200 Dh. Oddaje otrzymany wcześniej banknot i dostaje to co chciała. Odchodzimy z wielkim niesmakiem. Wyłudziła ten tatuaż, wykorzystując naszą nieuwagę. Przy riadzie wstępujemy jeszcze do pobliskiego sklepiku po wodę (1,5 l - 6 Dh). Zbliża się 21:00 - godzina policyjna i musimy być już w hotelu. Spędzamy miły "wieczorek zapoznawczy" na tarasie, przy Amaruli i symbolicznej whisky każdy mówi kilka słów o sobie. Jedno nas łączy - wszyscy jesteśmy pierwszy raz z Solistami i poza naszym liderem - wszyscy poraz pierwszy w Maroku. Jeszcze przyjdzie czas na świętowanie, tym bardziej że obsługa hotelu każe nam wejść do środka bo przebywanie na tarasie zewnętrznym podczas godziny policyjnej także jest zabronione. Wracamy więc do pokoi ogarnąć plecaki. Dostajemy komunikat: na dwa dni jedziemy w góry Atlasu Wysokiego. W worek wrzucam rzeczy na muła: śpiwór, termoaktywki, spodnie, polar i gumowe sandałki. Resztę wezmę na plecy. A mówiłam, że będzie ciągłe pakowanie :)
Ledwo zasypiam tuż po północy - jeszcze nie mogę uwierzyć, że tu jestem.
Dobrej nocy - jutro pobudka o 5:00.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz