Strony

wtorek, 28 grudnia 2010

Wyczekane fotografie

No kochani!
Należy mi się Wielkie Lanie!!! Żeby zamilknąć na tak długo!!! W dodatku ktoś tutaj obiecał jakieś zdjęcia.
Zdjęcia dawno przesłane, a na blogu, jak pusto, tak pusto!!!
Już się zbieram i tłumaczę (a tłumaczą się winni!). Otóż moi znajomi oczywiście fotki przysłali, tylko ja zabiegana i ogarnięta jesienną zawieruchą zajęć, w dodatku z komputerem, który czas długi odmawiał posłuszeństwa - ZAWIODŁAM!!!
Zatem prezentację czas zacząć.

Po pierwsze Madzia ze swoimi dziećmi maluje na szkle

 Oto efekty tej ciężkiej pracy.



Po wtóre Madzia z dziećmi robią kwiaty z bibuły.


Przyszła pora na występy Oli i Agatki, które wykonały piękne bibułowe bukiety.
Oto bukiet Oli i Agatki
A tutaj jeszcze jeden sposób na niepogodę w Bieszczadach


Całkiem mi się letnio zrobiło, choć w następnych moich postach mam nadzieję, że raczej zimowo i mega śnieżnie będzie. A więc do zobaczenia :)

piątek, 12 listopada 2010

Zajęć kilka ... na letnie Biesów odwiedziny

Tak tak.. letnie, letnie. Taka sobie mała zmiana klimatu. Była zima, za oknem jesień, a ja tu winna jestem jeszcze trochę letnich sposobów na spędzanie czasu w Bieszczadach z dziećmi.
Wędrowanie, wędrowanie, po primo, secundio i tercio... dla dzieciarni to przy tym tercio to już NUUUDA!
Tak więc animację czas zacząć. Moje propozycje oczywiście wypróbowane na mojej rodzince, tej najbliższej i dalszej, przyjaciołach i znajomych.

Sposób na upał: Proponuję odwiedzić Ośrodek UNITRA w Polańczyku. Na szczęście znajdował się dość blisko naszej tegorocznej kwatery. Naprawdę nie wiedziałam, że jest takie super miejsce do taplania się. I to nie tylko dla maluchów. Przystań usytuowana jest na Jeziorze Solińskim - jadąc w kierunku Wetliny zjazd w Polańczyku w lewo z ulicy Bieszczadzkiej (prawie na wysokości kościoła). Plaża na trawiastym zboczu - tutaj dwa baseny (właściwie brodziki) dla dzieci. W sumie takie nic, bo jeden wyłożony ... uwaga... kostką brukową, a więc to może fontanna, a nie basen, przy czym fontanna przez ogół oblegana celem otalnej ochłody. Dookoła wodotryski, przy drugim basenie mini-zjeżdżalnia. Przy plaży kompleks gastronomiczny, ba, a nawet animatorzy, którzy w swojej ofercie mają np. barwienie farbkami wybranych przez dzieci figurek gipsowych. Brawo Brawo!!!

Kilka plastikowych domków, zjeżdżalni dla dzieci - mały placyk zabaw.
A dla tych starszych? Oczywiście oprócz gastronomi, automaty do gry (np. koszykówka - pochylnia z piłkami, którymi na czas należy celować do kosza - oczywiście z miejsca, no tak bez dwutaktu, ale fajowo, prawda Maciuś?)
Dla starszych świetne kąpielisko na jeziorze, prawie basen. Otóż pomiędzy pomostami znajduje się zatopiona w wodzie drewniana konstrukcja obniżająca dno Jeziora Solińskiego. Wstęp naprawdę symboliczne 2 czy 3 złote. Ale za to opieka ratowników, no i przede wszystkim bezpieczna głębokość.
Tradycyjnie zapraszam na stronkę

www.unitra.bieszczady.pl/przystan.html

Naprawdę polecam, choć spędziliśmy tam tylko jeden dzień. Byliśmy przecież po tygodniowym moczeniu "zadków" w Hajduszoboszlo. Ale warto spróbować, tymbardziej, że w ubiegłym roku nie wiedzieliśmy o istnieniu tej plaży - plaża w samym Polańczyku była zbyt zatłoczona, poza tym woda bardzo głęboka..
Zatem wybraliśmy kąpiel w Sanie - a tu brrrrrrrrrrrrr zimno, jak to w górskim potoku.


Sposób na słotę: W naszym wykonaniu to pewnie byłyby gry planszowe, choć tak naprawdę to nie mieliśmy takiej pogody ani razu w Biesach. Na szczęście!!!
Z doświadczeń mojej kumpeli Magdy: Kryta Pływalnia Delfin w Ustrzykach Dolnych;
http://www.delfin.ustrzyki-dolne.pl/ (bilet bez limitu czasu 12 zł.)
Z doświadczeń moich znajomych Dzików polecam zabawy z bibułką. Otóż Robert, Jola z 12 letnią Olą i 7 letnią Agatką na bieszczadzkich wakacjach zatrzymali się w pensjonacie Bazyl w Bóbrce. Tu jedną z propozycji właścicieli było układanie kwiatów z bibuły. Inne zajęcia to garncarstwo. Zapraszam do galerii tego Gospodarstwa Agroturystycznego.
http://www.bazyle.pl/
Mam obiecane kilka zdjęć bibułowych wytworów dziewczynek. Obiecuję niezwłocznie zamieścić.


Tym właśnie Biesy słyną, że każdy Pensjonat chce się czymś wyróżnić. Magda z rodziną nocowała z kolei w Domu Twórczym LEGRAŻ w Bóbrce. Tu też było bardzo ciekawie - dzieci przepięknie malowały na szkle. (Madziu poproszę o zdjęcia!!) http://legraz.prv.pl/
 I tak można wymieniać bez liku... Ale może to zostawię na kolejne pisanie...
A tymczasem zapraszam do komentowania, surfowania i próbowania w realu :)

poniedziałek, 18 października 2010

Taka sobie cisza ...

No mówicie, że zamilkłam… Nie, no nie, tak nie może być!
W moim wykonaniu zamilknąć, to nie lada wyczyn – powiedzą moi znajomi.
„Bo ja raczej małomówna i zamknięta w sobie jestem”. Mówię dużo, ale nie byle co!
A zajęć było co nie miara. Nie sposób było pisać bloga, jak tutaj takie WIELKIE PLANOWANIE…Oczywiście planowanie kolejnej podróży.

Po pierwsze CEL: Narty
Po wtóre TERMIN: Ferie (bo i dzieci w wieku szkolnym)
Po wtóre MIEJSCE: Słowacja, może znowu Habovka (skoro w ferie, to tutaj trochę luźniej)
Po trzecie EKIPA: Na chwilę obecną mamy pięć rodzin (a i kolejne w zanadrzu).

NARTY
Narty pierwszy raz miałam na nogach w wieku piętnastu lat… Potem z dziesięć lat przerwy i nagle wielkie ŁAAAAAAAAAŁ. Razem z grupką znajomych, z którymi spędzaliśmy ferie w słowackim Popradzie, postanowiliśmy spróbować. Wcale nie był to wyjazd stricte narciarski. Grupa licząca niespełna 30 osób, w tym dzieci w wieku od 3 do 8 lat. Do Popradu pojechaliśmy, bo piwo tańsze niż w Polsce, a i infrastruktura znakomita. Fajna kwaterka (sprawdzona już przeze mnie trzykrotnie), bardzo smaczne i ekonomiczne wyżywienie (Knajpka „CIN CIN” Poprad). No i zajefajna trasa saneczkowa!!!Z dziećmi - czego chcieć więcej?
Okazało się, że w takiej grupie, do nart wystarczyło tylko jedno słowo. 
Ekipa jednego z wyjazdów narciarskich ... jak widać wiek uczestników przekrojowy :)

No to może spróbujemy? 
Kurtki puchowe, dżinsy na nogach, nawet rękawiczki byle jakie… Sprzęt na miejscu wypożyczony. 
Na początku kupa śmiechu, szczególnie kiedy po całym dniu „samouki” – przy piwku oglądaliśmy nasze wyczyny udokumentowane przez jednego z kolegów.
Następnego dnia wspólny instruktor (jeden dla 4 osób). Śnieżyca… dzieci płaczą, mąż na desce, ja na nartach. Siły wychowawcze podzielone. Trochę ja, trochę Radek. Ada jeździć nie będzie wcale. Cieszyłam się jak szalona, że zechciała wsiąść na sanki i uczestniczyć w mega zjazdach na trasie saneczkowej w Smokowcu. No cóż, taki temperament, ale poczekajcie… jeszcze kilka lat i to się zmieni.

Od tej pory na deski jeździmy już rok w rok. Na deski? Tak, bo Radek na jedną deskę, a ja i Adka do ubiegłego roku jeszcze na dwie deski… Ada nauczyła się jeździć w wieku 5 lat i mniej lub bardziej chętnie, żwawo i coraz mniej bojaźliwie posuwa. Zeszły rok moje dwie deski zamieniły się na kilka dni w jedną deskę. Postanowiłam spróbować na snowboardzie (pewnie w tym roku kontynuować naukę będę)
I tak oto wspólnie złapaliśmy bakcyla. A że znajomych u nas bez liku, to tak zarażamy tym naszym „choróbskiem”. Z roku, na rok dzieci rosną, przybywa ich, toteż zmieniają się nasze oczekiwania co do nart. Jeździmy już tyle lat (nie żeby nie wiadomo jak wyczynowo).
Rok, w rok… Na tydzień. Może nie jest to wiele, ale zawsze z utęsknieniem. Chyba tylko jeden sezon opuściliśmy. Słowacja generalnie przeważa w naszych wyprawach narciarskich. Wstyd przyznać, ale po polskiej stronie Tater tośmy jeszcze nie szusowali.
A i jeden wyjazd w Dolomity śmy zaliczyli. Tutaj to dopiero była jazda….
Kiedyś napewno opiszę…

poniedziałek, 4 października 2010

Dzień trzeci - do domu czas

Niedzielny słoneczny poranek. Śniadanie i szybkie pakowanie. Przed nami droga do Warszawy, a więc jakieś 7-8 godzin w trasie. Tak więc o 9.00 rano jesteśmy gotowi do drogi, ale, ale... Wcale nie do drogi do domu, ale do drogi w góry...
Na dziś powtórka z rozrywki - Rawki i inne. Byliśmy tu już w sierpniu, ale wówczas była to wyprawa rodzinna - tradycyjnie ja z koleżanką Agnieszką, razem z małymi dziećmi i Adą byłyśmy ogonem, a tata Radek z kolegą Tomkiem i jego synem Maćkiem wiedli prym. Czytaj: Chłopcy zaszli za Wielką Rawkę, Dziewczyny z riebiatą ledwie na Małą Rawkę.
Tym razem idziemy wspólnie - sami, a więc niezłym tempem. Na szlaku pusto - och jak przyjemnie, cisza. Słoneczko zagląda nam w plecaki.
I tak razem dochodzimy do Małej Rawki (1272 mnpm), a potem spokojnym spacerkiem do ... 
Wielkiej Rawki (1302 mnpm). Cała wyprawa godzinkę w jedną stronę. Jeszcze dość wcześnie, a więc idziemy dalej.
Na rozwidleniu, do którego dochodzi niebieski szlak z Ustrzyk Górnych wisi kierunkowskaz na Krzemieniec (Kremenaros). To szczyt, na którym spotykają się trzy państwa: Ukraina, Polska i Słowacja.
Droga 45 minut - myślę więc: idziemy dalej! Nie ukrywam, że choć buty już wygodne, to obawiałam się zejścia. Razem przeszliśmy do pasa granicznego Ukraina-Polska. Szło mi się całkiem dobrze. Obawiałam się jednak zejścia tą samą trasą z pobolewającymi mnie kolanami. Zdecydowaliśmy, że ja wracam, a Radziu idzie dalej. Podzieliliśmy się prowiantem, oddałam aparat, dostałam kluczyki do samochodu i cześć!!!
Radek doszedł oczywiście na Krzemieniec - 1221 m npm, ja zaś powoli schodziłam na parking.
Jakież było moje zdziwienie kiedy po drodze między Małą a Wielką Rawką mijała mnie grupa pięciu rowerzystów (naprawdę jechali...). Jakiś kilometr dalej, przy zejściu z Małej Rawki spotkałam dwóch kolejnych szaleńców. Ci już niestety tylko nieśli rowery. Ale brawa za odwagę!!!
Kiedy tylko doszłam do schroniska zadzwonił Radek.
"- Gdzie jesteś?"
"- Ja, przy schronisku" - odpowiedziałam.
Radek: "Nie, no ja zacząłem schodzić z Małej Rawki"
Nie muszę chyba pisać, że minęły jakieś 3 minuty i mój mąż stał nieopodal mnie - To żartowniś jeden!

Wróciliśmy do samochodu, tradycyjnie już uzupełniliśmy pieczątki, szybko zmiana stroju i dalej w trasę.
No może jeszcze tylko szybki obiadek w Chacie Wędrowca i zakup drobnych upominków dla dzieciaków.
 Świetny weekend, cudowna pogoda. Dziś, kiedy to piszę, jest ciepło i słonecznie, ale widziałam piątkowe zdjęcia z Wielkiej Rawki - śnieg, przymrozek, zachmurzenie raczej nieumiarkowane... Mieliśmy kupę szczęścia, a przecież tydzień temu chodziłam tam w krótkim rękawku.


Do zobaczenia Bieszczady, do zobaczenia!!!

piątek, 1 października 2010

Jeśli zjeść, to tylko w Chacie Wędrowca

Ach! Dziś miało być coś o żarełku.
Żarełko (czytaj: gastronomia) w Ustrzykach Górnych naprawdę niewiele ma wspólnego z … no właśnie z czym? Jedliśmy w jakimś barze w centrum (o ile tam w ogóle jest jakieś centrum?!), ponieważ inne punkty zostały wyeliminowane, albo telefonicznie, albo dzięki poradom internautów (dzięki!). Zaznaczam, że na moją opinie składa się iloczyn opinii internautów z lekko empirycznymi doświadczeniami….
Bar w Ustrzykach – zestaw drwala, dużo jedzenia, bardzo tanio i….. bardzo tłusto (choć pierogi wyglądały nawet nieźle). Niestety (albo na szczęście!) drugiego dnia nie dało się tam zjeść. „Bo mamy taką imprezę rodzinną” – chyba jak pół tej miejscowości, pomyślałam, bo właśnie dlatego w Zajeździe Caryńskim już telefonicznie odmówiono mi konsumpcji.
Tak właśnie trafiliśmy do Chaty Wędrowca – słynnej już bieszczadzkiej restauracji w Wetlinie. To kawałek od nas, ale naprawdę warto. Oto stronka: http://chatawedrowca.pl/
Wchodzimy – fajny klimat, unosi się zapach domowego, owianego górskim zefirkiem i podgrzanego słońcem jedzenia. Już samo otoczenie, widoki z werandy, wystrój i ta cudowna atmosfera…. Ja naprawdę nie jestem w stanie tego opisać (szczególnie teraz kiedy zwijam się z głodu). Na forum www.gastronauci.pl napisali, że drogo, że się długo czeka, że kiepska obsługa…NIE ZGADZAM SIĘ!!! KATEGORYCZNIE PROTESTUJĘ!!!
Po pierwsze: drogo – nie! Jeśli patrzeć tylko na cenę, nie widząc dania, wielkości porcji, nie znając sposobu jego przyrządzenia, a wreszcie nie próbując tych pyszności – można mówić, że drogo. Ale to bzdura! Obiad naprawdę duży (tylko drugie danie) to wydatek od 14 zł (pierogi), nawet do 63 zł. („TALERZ KARCZMARZA co brzuchem drzwi wywarza). To co jedliśmy to TALERZ SZABO za całe 27 zeta. Do tego podpiwek i cola – cały obiad dla 2 osób to 72 złote. Chyba tragedii nie ma?! Był to placek ziemniaczany tarty z gulaszem (pikantny), do tego ogórki kiszone polane jakimś sosem (majonez, jogurt naturalny, czosnek i musztarda Dijon) – PYCHA!!!!
Po drugie: długo się czeka – nie! Wcale, a wcale nie! Restauracja ta uczestniczy w ruchy przeciwnym do FAST Food – zwanym Slow Food. Wszyscy zniewoleni przez tempo życia bronimy się przed brakiem czasu na wspólne posiłki, tęsknimy za rozkoszowaniem się smakiem. Poza tym , kiedy tylko weszliśmy dostaliśmy menu – w formie gazety. Dużej ulotki informacyjnej, zawierającej nie tylko menu, ale także historię powstania restauracji, ciekawe artykuły dotyczące ruchu Slow Food, opinie Makłowicza, Bikonta i innych znawców noża i widelca. W zasadzie menu jest tak ciekawe, że po zamówieniu obiadu i tak dalej czytaliśmy… … Rozkład kolejki leśnej, ważne telefony, itd.
Tutaj także wyczytaliśmy, że za potrawę Naleśnik GIGANT „Chata Wędrowca” otrzymała certyfikat Bieszczadzkiego Produktu Lokalnego. A naleśnik, który wcale nie wygląda jak naleśnik, bo jest smażony na głębokim tłuszczu sprzedawany jest tutaj z różnymi dodatkami – z twarogiem, z truskawkami, z jagodami. I naprawdę nie można traktować go jako deser – chyba, że pół porcji i to na pewno nie prosto po obiedzie.
Po trzecie: kiepska obsługa – nie! Pani kelnerka była bardzo miła, a że nie chciała sprzedać obiadu pół porcji.. Normalne! U nich na pół porcji sprzedaje się tylko naleśniki (co oczywiście zaznaczone jest w karcie). Na zdjęciu właśnie te pół porcji. Można płacić kartą (co w Bieszczadach stanowi nie lada wyczyn), na miejscu można kupić książki o Bieszczadach, stylowe anioły, artystyczną biżuterię, no i płyty wielu znanych bardów. Bardzo serdecznie pozdrawiam właścicieli i na pewno zjemy tam jeszcze nie raz.

środa, 29 września 2010

Strasznie fajnie w tych górach!


O rety, żeby na urlopie budzik nastawiać?!
Dzwoni jak szalony, jedno wyciszenie, jeszcze jedno …jeszcze jedno….. Wreszcie wstaliśmy. Jakie plany na dziś? Wczoraj wieczorem Radek mówił, że na dziś zaplanował trochę dłuższą trasę. W planach Połonina Wetlińska i Połonina Caryńska. Tak razem? Na szybko? Wash and go?! Przecież to nie tak miało być. Miało być fajnie, że razem, że wszędzie, że dużo, daleko, … ale i na spokojnie. No HALO!!!
Podniosłam krzyk, że to za dużo na raz, tym bardziej, że Połoninę Wetlińską znamy z ubiegłego roku, kiedy to z całą rodzinką dotarliśmy do schroniska „Chatka Puchatka”.
Od razu przypomina mi się ekstremalna sytuacja związana z ubiegłorocznym pobytem w Bieszczadach. Tradycyjnie – zaplanowana jedna dłuższa wycieczka w góry. No to jedziemy tuż za Wetlinę, skąd wdrapiemy się na szczyt Połoniny Wetlińskiej. Oskar miał wtedy 3 lata i niezbyt dużą chęć do pieszych wędrówek. Na tę okoliczność zorganizowaliśmy sobie nosidło (dzięki ReniuJ!). Kiedy Oskarek miał roczek, czy dwa Radek nosił go po Karkonoszach, ale teraz???? Ostro zaprotestowałam i na parkingu przy Przełęczy Wyżnej stwierdziłam, że zostawiamy nosidło w samochodzie. Nie wiedziałam, że za chwile decyzja ta odbije mi się i to niezłą czkawką !!!
Oczywiście Oskar w towarzystwie ciotecznego rodzeństwa dzielnie szedł po kamieniach niecałe pół godziny, kolejne pół godziny szedł i jęczał, a potem to już totalnie zbojkotował chodzenie po górach. Ale mi się dostało!!! Tak to jest słuchać baby! – powiedział Radek targając syna na plecach. Myślę sobie – Dłużej nie „zniese”!!! I tu pojawiła się opowieść o strasznym niedźwiedziu, który mieszka na szczycie Połoniny Wetlińskiej  i tylko patrzy, które dziecko idzie na własnych nóżkach, a które nie. Oczywiście te, które same idą dostają nagrodę, a te leniwe zabiera niedźwiedź (i chyba pożera!). Oskar natychmiast, chciał nie chciał, sunął po kamieniach jak nowonarodzony :). Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zaczął pytać wracających z góry turystów – „Na gózie jeś niećwieć?” Musieliśmy po drodze opowiadać, dlaczego nasze dziecko pyta się o niedźwiedzia. Wszyscy wkręcali nasze dziecko, ale liczy się cel. Do schroniska Chatka Puchatka nasz syn Oskar dotarł i na koniec nawet się uśmiechał, co widać na ubiegłorocznych zdjęciach:

Dobra, dobra już wracam do głównego tematu tego posta – sobota 25 września 2010 roku.
Po negocjacjach wyruszamy w trasę po Połoninie Caryńskiej. Wyruszamy pieszo do centrum Ustrzyk Górnych, gdzie wsiadamy w busa. Za całe 5 zeta jedziemy busem do Brzegów Górnych – o matko jak on szybko jedzie i kręci, i kręci po tych górskich zakrętach. Z Brzegów Górnych ruszamy zielonym szlakiem (kolejna ścieżka przyrodnicza) prowadzącym przez Połoninę Caryńską do samych Ustrzyk Górnych. Docieramy do najwyższego wzniesienia 1297 mnpm, a następnie byczymy się na śniadanku nieco niżej 1239 mnpm.


Ach! Jak smakuje pasztecik na Połoninie. Strasznie fajnie w tych górach!
A i nowe przeżycia. Już wczoraj słyszeliśmy ryk niedźwiedzia w górach (naprawdę!).
A przecież naprawdę chętnie szłam… I wcale nie chciałam na rączki…
Dzisiaj także z doliny, w której okolicach znajduje się schronisko Koliba (Agatko! zwracam honor – są 3 schroniska w Bieszczadach!) słychać było ryk misia. Strasznie fajnie w tych górach!
Choć trochę pod górę, a trochę z góry. Sama nie wiem, czy lepiej wchodzić, czy schodzić. Nieźle dają mi się we znaki kolana. W sumie aktywny tryb życia, jaki prowadzę nie powinien dawać jakichkolwiek objawów braku formy. Przeżyjemy – dziś buty już bardzo wygodne (bo inne!). Docieramy wreszcie do Ustrzyk Górnych. W sumie jest wcześnie – 14.00, ale mała drzemka i podjedziemy na obiad do Chaty Wędrowca w Wetlinie… Strasznie fajnie w tych górach!
Ale o Chacie Wędrowca już wkrótce…

wtorek, 28 września 2010

Wrześniowe Bieszczady...

Zaraz, zaraz... jakie wrześniowe? Przecież miało być kilka propozycji jeszcze wakacyjnych. Na zasadzie że było minęło, że fajnie, niech może inni spróbują...
Jasne jasne, jak będzie jesień i dni będą krótsze to wieczorkiem, wieczorkiem coś napiszę. Jeszcze nieraz powspominam letnie harce w Bieszczadach, o których pisałam w poprzednich postach....

A tymczasem, no cóż wrzesień już prawie ku schyłkowi. Złota polska jesień ... i co zaspokoić się tylko pisaniem bloga i wspominkami.... Przecież jeszcze jest świetny czas na jakiś kolejny wyjazd. Oczywiście już planują się ferie zimowe, a i lato next year (OOOO RETY!!!!) Zlądujmy na ziemię!!!!

Piątek 24 września - bierzemy urlop w pracy i wyjdzie lekko wydłużony weekend.
"Kochana Babciu Basiu, a zostaniesz z dziećmi na weekend?"
"No dobra, dobra - jeźdzcie sobie".
Szybka rezerwacja w Ustrzykach - strasznie tu trudno o kwatery???
Okazuje się, że niewiele tu domów (tylko 100 osób zamieszkuje Ustrzyki Górne), a ponoć tylko 3 budynki są w rękach prywatnych właścicieli, pozostałe zaś stanowią własność  Dyrekcji Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Właśnie w jednym z takich domów (na osiedlu pracowników) kotwiczymy się o 9 rano w piątek. Tradycyjnie: namiary kwaterki "Pod Szerokim Wierchem"
http://kowalczyk.spanie.pl/

32 zł. za dobę od osoby - niestety bez wyżywienia. Dostęp do kuchni, kominek, grill, etc. Miła gospodyni..
Po podróży trwającej od godziny 1.00 do 9.00 oczywiście nie idziemy spać, tylko dalej jazda w góry.
Przecież tylko trzy dni przed nami, a nie często trafia nam się okazja do wspólnego połażenia po górach. Zazwyczaj Radek wyrusza sam w dłuższą trasę, a ja obarczona riebiatą snuję się po niby szlaku, w niby górach (czytaj: dzieci dochodzą do pierwszej lepszej wiaty i już mówią NIEEEE!). Oczywiście zdarzają się drobne wyjątki, takie jak jedna dłuższa wycieczka z dziećmi po górach, ale to tylko raz na każdy wyjazd...

Piątek, około godziny 10.00 samochodem docieramy do Wołosatego. Stąd Radek zaplanował krótką "lajtową" wycieczkę, bo przecież jesteśmy po nieprzespanej nocy. Idziemy na Tarnicę, ale nie tak zwyczajnie - niebieskim szlakiem, którym idzie się zgodnie z mapą 2 godziny. Ruszamy szlakiem czerwonym z Wołosatego, na Przełęcz Bukowską. Do tego momentu bardzo lekka trasa - momentami nawet asfaltowa !?
Po około 2 godzinach docieramy do Przełęczy Bukowskiej (1110 mnpm)

Następne etapy to Rozsypaniec 1280 mnpm,
z którego pójdziemy na Halicz (1333 mnpm)
Przełęcz Goprowska 1160 mnpm, to kolejny etap. Tutaj ponoć w sezonie letnim (VII - VIII) stacjonuje oddział GOPRu. Podobno mają nawet szałas... nie wiem, nie potwierdzam, we IX ich nie było.
Najgorszy odcinek przed nami z Przełęczy Goprowskiej do Przełęczy Siodło, skąd już tylko 15 minut na Tarnicę... A już miałam odpuścić. W kość dały mi się niezbyt wygodne buty.. A to przecież podstawa!
Chwila lewitacji :) i idę...
Strasznie fajnie, że się nie poddałam. Pogoda cudna, widoki ... ach, już znowu chcę tam wrócić... Co tam buty? Tak to jest w górach. Każdy ledwo dyszy... a idzie dalej.
Do Wołosatego docieramy około 17.00.
Nasza gospodyni, kiedy dowiedziała się gdzie byliśmy na tym lajtowym spacerku, stwierdziła, że to przecież ze 20 kilometrów. Dobrze, że nie powiedziała mi tego wcześniej...
Wróciliśmy padnięci jak betki. Szybko spać, bo jutro następna Połonina...

piątek, 17 września 2010

Do domu?... Nie, w Bieszczady

No jak to do domu? Tylko tydzień wyjazdu, tyle przygotowań, tyle planów, zeszytów...Nie ma mowy!!!!
Internauci pisali, że w Hajduszoboszlo dwa tygodnie to za długo, dlatego powstał pomysł połączenia wody (prawie morskiej) z górami...
I tak oto w pierwszym zamyśle był pobyt tuż przy granicy w Barlinku  - a więc okolice Rymanowa Zdrój. Radek stwierdził, że tam to nuda, za niskie te góry...że jeśli już to do Soliny, lub jej okolic - tak jak w ubiegłym roku. Zeszyt gotowy, w ubiegłym roku już wypróbowany, w tym roku już dwukrotnie był w Bóbrce...
No co tu wymyślać???. A więc jedziemy do Bóbrki do Pani Ani Drozdowskiej.
Miejscówka "Pod Świerkami" do polecenia. Tutaj link:

http://www.bieszczady.net.pl/podswierkami/


Zdjęcia rzeczywiste, kuchnia pyszna, przemiła gospodyni, a i ceny atrakcyjne.

Pokój z łazienką: dorosły 35 zł., dziecko (niezależnie do wieku) 5 zł.
Posiłki na miejscu. Wszystko na tak.... Jeden problem. ...
Na chwilę poszukiwań Pani Ania nie miała dla nas miejsca w tym terminie.  Jaka szkoda....
Ale i tak będziemy chcieli tam jeszcze  wrócić.
Zatem po poszukiwaniach i wielu pomysłach na życie znaleźliśmy miejscówkę w Polańczyku.
Tutaj stronka:

http://www.pensjonatewabieszczady.republika.pl/

 
Również Pensjonat Ewa godny uwagi. Spędziliśmy tam bardzo miły ciąg dalszy urlopu... My kobitki w Polańczyku miałyśmy już naprawdę istny raj - totalny zakaz wejścia do kuchni. Wczasy z wyżywieniem - dwa posiłki dziennie, przy śniadaniu jakieś ciacho, przy obiadokolacji owoc lub odwrotnie.A wszystko to za jedyne 60 zł. od od osoby. A i dzieciaki wieczory z siatkówką bardzo mile wspominają. Pensjonat położony blisko głównej ulicy, ale nie na tyle blisko, żeby słyszeć hałas samochodów, a więc cicho i bezpiecznie.

Naprawdę nocleg warto wcześniej rezerwować, bo o miejsca w sezonie truuuuuudno, oj truuuuuuuuuudno. Nie jeden raz podczas posiłków przychodzili wędrowcy w poszukiwaniu wolnego pokoju.... na darmo.

A co robiliśmy w Bieszczadach ... Napiszę, napiszę - chociaż kilka propozycji

czwartek, 9 września 2010

Debreczyn

No to jeszcze ostatni post dotyczący Węgier – przynajmniej tegorocznych. Piątek, 13 sierpnia 2010 r. Tak naprawdę to nasz ostatni dzień pobytu w Hajduszoboszlo. Jutro już przecież wyjeżdżamy. No może nie do domu …, ale o tym to już napiszę za kilka dni.
Tak więc w czwartkowy wieczór – odwiedzili nas nasi rodacy z Inowrocławia, którzy wynajmowali dom w Hajdu na tej samej ulicy. Tak na marginesie, to serdeczne uściski dla Ojca Grześka :) i Jego bandy, hi hi hi Prawie pożegnalne winko, no bo jutro już ostatni dzień więc czeka nas wieczorne pakowanie.
A w ciągu dnia OBOWIĄZKOWO basen, no i koniecznie Aquapark. Umówiliśmy się nawet, że w piątek pójdziemy na baseny w nasze 4 rodziny.
A tu klapa – w nocy leje … Cały ranek burza ... Wiatr halny niczym w górach. Sztorm na basenach...
Trudno i darmo! Nici z basenów, a tu jutro już wyjeżdżamy do domku.

Tak więc, aby nie tracić dnia postanowiliśmy wyruszyć do odległego od Hajduszoboszlo około 20 kilometrów miasta Debrecen. Znowu polecam. Ciekawy kilkugodzinny wypad – piękna zabudowa…
Herb Debreczyna z uroczej mozaiki

sobota, 4 września 2010

Ceny, ceny ... kwatery, baseny, knajpki

Niejeden powie, dobra ale Węgry - to w końcu podróż zagraniczna, autostrady, winietki, drogie paliwo, etc..
Nie jest tak źle moi drodzy. I tak analizując mój zeszyt:
DOJAZD: paliwo najlepiej zatankować w Polsce pod korek, na Węgrzech ropa trochę droższa (diesel 337,90 Ft - jakieś 5,07 zł),
winietki: Słowacja - 1 miesięczna 47 zł. lub 10,90 EUR - cena z kiosku na granicy;
Węgry 10 dniowa - 2550 Ft - kupiona na pierwszej stacji benzynowej. Węgrzy nie mają typowych dla Europy naklejek. Drukują jedynie paragon z numerem rejestracyjnym samochodu. Ponoć mają jakiś system satelitarny, czy kamery - trudno chyba w to uwierzyć :) Odległość z Warszawy około 750 km - 12 godzin jazdy trasą na Lublin, Rzeszów, Barwinek (PL-SL) Svidnik, Kosice, Tornyosnemeti (SL-H), Miscolc, Debrecen. Nawigacje najczęściej kierują trasą na Radom, ale od znajomych wiemy, że przez Lublin choć trochę dalej, ale za to szybciej.

KWATERY: za 4 osobową rodzinę cena za cały tydzień z taksą klimatyczną to 710 zł. Płaciliśmy 3000 Ft za osobę dorosłą + 410 Ft taksa klimatyczna, dzieci do lat 14 free.

WYŻYWIENIE: Po przeczytaniu wielu postów, wpisów na forum zdecydowaliśmy wziąć jedzenie z Polski. Kochani - skucha! Oczywiście - śniadania można pokusić się o jakieś parówki, mielonki, paszteciki... Żarełko raczej z Polski, ale napoje kupowaliśmy na miejscu. Ceny podobne do naszych. Zakupy robiliśmy w Tesco w Hajdu. Przykładowe ceny:
Shweppes 2l - 353 Ft,
Bols 0,7 - 2460 Ft,
Vodka Kings 0,7  - 1500 Ft
Piwo Borsodi 255 Ft,
Piwo Dreher 234 Ft
Likier kokosowy 0,7 - 1800 Ft
Cola 2 x 2l 600 Ft
Teraz OBIADY - polecana knajpeczka to Patko na Lovas 12 (dzięki forumowiczom dotarliśmy właśnie tam)

środa, 1 września 2010

Hajduszoboszlo dobre na deszcz

Przy dzisiejszej aurze z przyjemnością wrócę do słonecznego Hajduszoboszlo. Słusznie jego mieszkańcy
nazywają go "Doliną Słońca". Wiele wydawnictw turystycznych opisujących tę miejscowość pisze o 2000 godzin słonecznych w roku. Mieliśmy okazję się o tym przekonać, chociaż ostatniego dnia pobytu poranna burza nie pozwoliła nam pójść na baseny. Około południa jednak wypogodziło się, ale wtedy zwiedzaliśmy już pobliski Debreczyn.
Hungarospa - tak wielka inwestycja turystyczna (pamiętająca czasy demoludów) musiała zostać umieszczona właśnie tutaj.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Wesele, hej wesele

No kochani! Znowu jestem. Już prawie zarzucono mi brak systematyczności :). Jestem i raczej w tygodniu pisać będę codziennie. W weekendy staram się nie włączać komputera. Przy moim uzależnieniu od portali społecznościowych, to wręcz niebezpieczne! Zaraz zginę na internetach na kilka godzin i nie wiadomo kiedy sobota i niedziela przeminą :)
Ten weekend spędzaliśmy rodzinnie – owszem podróż, ale w orszaku weselnym. Piękne okolice Żelechowa, koło Garwolina. Swoją drogą, to chyba trzeba pokusić się o poznanie walorów turystycznych Okrzei – miasteczka rodzinnego mojej nowej bratowej. Moniko i Marcinie! Jeszcze raz wszystkiego dobrego na nowej drodze życia!
Będąc na ślubie zwróciliśmy uwagę na drogowskazy kierujące do Kopca im. Henryka Sienkiewicza. No tak, to dziś sobie poczytałam w Wikipedii:
„Okrzeja – wieś w Polsce położona w województwie lubelskim, w powiecie łukowskim, w gminie Krzywda.(…) W miejscowym kościele został ochrzczony Henryk Sienkiewicz. – a ja w tym Kościele byłam i nie wiedziałam, że trzeba ta szukać pamiątek po tak znanym pisarzu. Rzeczywiście piękna marmurowa chrzcielnica przykuła naszą uwagę.
Czytam dalej: „W Okrzei znajduje się kopiec jego imienia, ręcznie usypany przez mieszkańców okolicznych wsi. Zaczęto go sypać w 1932 roku, a skończono w 1938 r.” Na szczycie pomnik wieszcza. W pobliskiej Woli Okrzejskiej Muzeum Henryka Sienkiewicza.
Link do strony muzeum: https://muzeumhs.pl/
No ładnie, ładnie – trzeba tam koniecznie wrócić, tym razem turystycznie. Tyle o weekendzie...
A wczoraj kolejne podróże, tym razem w naszym archiwum turystycznym. Otóż, moja koleżanka z pracy wyrusza na wrześniowy urlop do Polanicy. Dostałam zadanie wyszukania jakiś materiałów, artykułów, map o ziemi kłodzkiej. Znalazłam, a jakże… A jak już szukałam ziemi kłodzkiej, to i wyszukałam całą koszulkę map bułgarskich kurortów. Mogą przydać się Kasi, która już za kilka dni wyjeżdża do Bułgarii. Do jutra – będzie dalej o węgierskich klimatach, cenach i innych praktycznych informacjach. Do zo.:)

piątek, 27 sierpnia 2010

Kwatera w Hajduszoboszlo

Otóż kwaterka w której spędzaliśmy tegoroczne wakacje to Aranyeso Appartman na ulicy Gabor Aron utca. Mieszkaliśmy tam od 7 do 14 sierpnia. Ulica Gabor Aron to ulica biegnącą wzdłuż wejścia do Aquapalace, a my mieszkaliśmy na jej końcu. Do wejścia na Hungarospa, od strony Aquaparku tak naprawdę mieliśmy około 800 m. - spacerkiem około 15 minut.

http://www.aranyesovendeghaz.hupont.hu/

Do dyspozycji mieliśmy dom znajdujący się bezpośrednio przy ulicy, zaś na jego tyłach znajdowały się kolejne pokoje.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Hajduszoboszlo

Jak widzieliście w poprzednim poście, Budapeszt był przy okazji Hajduszoboszlo. Zresztą przy okazji Hajduszoboszlo były też i ukochane Bieszczady… Ale może to temat na kolejne moje dni….
Dlaczego Hajduszoboszlo? No cóż mieliśmy kolejny raz jechać do Chorwacji, choć ostatnio byliśmy tam z 6 lat temu. Mamy w domu swego rodzaju umowę: jednego roku wakacje spędzamy nad morzem (które lubimy ja i dzieci), aby następnego roku pojechać w góry (które lubi Radek). Ponieważ zeszłoroczne wakacje spędzaliśmy w Bieszczadach, w Bóbrce koło Soliny – przyszła pora na morze. Jak tu jechać nad morze? Jak pogoda niepewna, morze zimne, kwatery drogie, zresztą ceny nadmorskich kurortów chyba wszyscy niestety znają.
No i wtedy kolega (Tomek) podsunął pomysł. No to może Węgry, jakieś baseny termalne, może Eger… Ja w ubiegłym roku byłam z dziećmi w Miszkolcu więc już troszkę posmakowałam węgierskich klimatów.

Oskar na basenach w grotach skalnych - Miskolc Tapolca lipiec 2009 r.

środa, 25 sierpnia 2010

Budapeszt w jeden dzień


Do Budapesztu pojechaliśmy z Hajduszoboszlo, gdzie spędzaliśmy tegoroczny urlop. Wyjechaliśmy o 8.30 – około 11.00 byliśmy na miejscu, to jest dokładnie przy Mexicoui ut. To jest moja autorska :) trasa do wykorzystania oczywiście zainspirowana literaturą podróżniczą i wieloma stronami www. Brawa szczególnie dla autorów strony www.budapeszt.infinity.waw.pl
Nasze zwiedzanie stolic Europy zazwyczaj odbywa się środkami komunikacji. Zawsze dojeżdżamy samochodem do parkingu P+R znajdującego się przy pierwszej lub drugiej stacji metra. Zwykle są to parkingi bardzo dobrze oznaczone. Tym razem jednak nie było znaków, które dobrze pokierują nas a parking. Z tego co pamiętam to jadąc autostradą M3 znajduje się zjazd UJPAJOTA . Trzeba minąć 4 kładki nad trasą i po prawej stronie jest stacja OMV, trzeba do niej skręcić i wyjechać ulicą równoległą do autostrady ale po prawej stronie stacji, jechać nią prosto około 1 km. Dojedziemy do wiaduktu przy Mexikoi ut, po którego obu stronach jest parking. Niestety brak na nim oznaczeń P+R. Można pytać o METRO. Na stacji widoczna jest restauracja BURGER KING.
Stąd startuje METRO linia 1. Należy kupić bilet rodzinny (CSALADI JEGY) za 2200 Ft obowiązuje on 48 godzin – ok.33 zł. 2 doorsłych, 2 dzieci chyba do 14 lat. Dzieci muszą mieć paszporty. To żółta linia najstarsza w mieście wybudowana w 1896 roku, zwana także kolejką milenijną Było to drugie po londyńskim metro w Europie i do dziś zachowano oryginalny wygląd stacji i wagoniki, które stanowią replikę. Wiele przewodników jako jedne z punktów programu wycieczki po Budapeszcie  wymienia przejazd tą linią metra.
Wysiadamy na stacji Hosok tere (PLAC BOHATERÓW) – od startu to jest druga stacja.
Stąd zaczyna się Park Miejski (Vidam Park, Varosliget) ze słynnym kąpieliskiem (Szechenyi Gyogyfurdo), zoo, cyrkiem, wesołym miasteczkiem (Vidampark ze 100 letnią karuzelą). Ciekawostka: Muzeum Transportu (Kozlekedesi Muzeum) w plenerze naturalne samochody, samoloty, kolejki, rowery – bilet rodzinny CSALADI JEGY za 1900 Ft  = 28,50 zł. Lub dorosły 1000 Ft, Dziecko 500 ft (6-26 ? lat pewnie i studenci?)
W Parku pomnik zakapturzonego Anonima – pierwszego kronikarza węgierskiego.
W pobliżu Zamek (Vajdahunad vara) tylko zewnątrz atrakcyjny – kamienny katalog różnych architektonicznych stylów i budowli od romańskiej kaplicy po barokowe wieże, w środku muzeum rolnictwa J Naprzeciwko zamku nad jeziorem znajduje się stary dąb, przesadzony po 70 latach z ulicy Vagany. W 1977 roku przeniesiony z pozytywnym skutkiem w obecne miejsce

Na Placu Bohaterów stoi pomnik Tysiąclecia – budowę rozpoczęto 1896 dla uczczenia 1000-lecia państwowości Węgier. Na środku placu na wprost Alei Andrassy’ego wznosi się 36 metrowa kolumna z archaniołem Gabrielem. Zgodnie z legendą w 1000 r. archanioł ukazał się we śnie Stefanowi i nakazał mu przyjęcie korony i jednocześnie wyrażenie zgody na chrzest z rąk papieża. Cokół kolumny otaczają posągi jeźdźców, które ukazują przywódcę plemion Madziarów – księcia Arpada oraz jego sześciu wodzów, którzy przywiedli swych pobratymców na tereny dzisiejszego Siedmiogrodu.
Pomnik Tysiąclecia otacza podzielona na dwie części półkolista kolumnada. Pomiędzy kolumnami stoją posągi najznakomitszych węgierskich przywódców: św. Stefan, Bela IV, Król Maciej, Janos Hunyadi, Lajos Kossuth. Rozpiętość ramion kolumnady ok. 85 ma ich górne krawędzie zdobią symboliczne posągi Pracy i Dobrobytu oraz Wiedzy i Chwały -zewnętrzne części łuków oraz od wewnątrz wizerunki boga Wojny (rydwan ciągnięty przez spienione konie) i Pokoju (gałązka oliwna w dłoni)
Następnie wracamy do metra – żółta linia i jedziemy nią jeszcze sześć stacji. Wysiadamy na stacji Deak Ference Ter – węzeł komunikacyjny. (Można wysiąść na stacji Opera – łudząco podobna do Paryskiej Opery – wśród wieńczących fasadę figur najwybitniejszych europejskich kompozytorów uwieczniony został Stanisław Moniuszko. Wracamy do metra)
My jedziemy dalej do stacji DEAK FERENCE TER. Potem ulicą Karoly krt dojdziemy za około 500 m. do  ZSINAGOGA. Tutaj bezpłatnie wchodzimy na dziedziniec, po gruntownej kontroli ochrony :)
Budapesztańska Synagoga jest największą tego typu budowlą w Europie - może pomieścić jednocześnie nawet 3000 wiernych. Prace przy wznoszeniu synagogi prowadzono w latach 1854-59. W 1931r. Synagogę można zwiedzać, a jej część na pierwszym piętrze zajmuje Muzeum Żydowskie. Warto również zajrzeć na dziedziniec, na którym znajduje się pomnik w kształcie wierzby płaczącej, na której każdym liściu wyryto nazwisko jednej rodziny zamordowanej w budapesztańskim getcie w czasie II wojny.
Na stacji ASTORIA wsiadamy w metro M2 linię czerwoną. Wysiadamy na stacji Bathany Ter. Jak wyjdziemy z metra na wprost nas jest budynek
PARLAMENTU (Orszaghaz) (oczywiście po stronie Pesztu). Budowa tego niezwykłego gmachu trwała od 1885 do 1904 roku, jednak pierwsze posiedzenie odbyło się już w 1896 roku, podczas hucznie obchodzonej rocznicy 1000-lecia Węgier. Przy jego wznoszeniu pracowało ponad 1000 osób, zużyto 40 kilogramów złota i ponad 40 milionów cegieł. Gmach ma naprawdę imponujące rozmiary: powierzchnia użytkowa wynosi 17.000 m2, długość - 168m, szerokość - 118m, a wysokość kopuły - 96m. 10 dziedzińców, 29 klatek schodowych, 27 bram wejściowych. Tutaj zainstalowano pierwszy w Europie system centralnego ogrzewania. Wewnątrz znajduje się blisko 700 pomieszczeń, które oprócz sali obrad mieszczą również siedziby prawie wszystkich instytucji rządowych i wielu ministerstw. W Parlamencie przechowywane są insygnia władzy królewskiej pierwszego króla węgierskiego, św. Stefana, uznawane przez Węgrów za prawdziwą narodową relikwię. Bilety: 3200 Ft – dorosły (48 zł.!!!), studenci 1600 Ft
Najlepsze zdjęcie z przystanku (autobusowego?) w tle Parlament.
Jesteśmy przy kościele Świętej Anny. Można iść pieszo wzdłuż Fö utka, aż dojdziemy do schodów i w górę. Około 1,5 km, albo wracamy do metra M2-linia czerwona. Wysiadamy na następnej stacji (Moszkva ter). POnad stacją metra na wprost wyjścia na górze jest przystanek autobusu  (VAR busz), który zatrzymuje się przy Placu Św. Trójcy (Szentharomsag Ter) koło kościoła. Można wysiąść wcześniej
przy placu Kapisztrán, naprzeciwko Muzeum Wojny, gdzie wznosi się samotna wieża kościoła św. Magdaleny.
Świątynia wybudowana została z rozkazu króla Béli IV w 1274 roku. Stała się ona później kościołem parafialnym całej dzielnicy zamkowej. O jej wielkości świadczą zachowane fragmenty murów oraz wspaniałe gotyckie obramowanie okna. W czasie okupacji tureckiej kościół ten był jedyną funkcjonującą świątynią chrześcijańską na całym Wzgórzu Zamkowym, zaś w połowie XVII wieku Turcy przekształcili go w meczet.  Po wyzwoleniu w 1686 roku świątynie zwrócono zakonowi franciszkanów, a w latach 1786-90 służył przejściowo jako miejskie archiwum. W 1792 roku miała w niej miejsce koronacja Franciszka I na króla Węgier. Niestety w czasie II wojny światowej kościół kompletnie zniszczony a do czasów współczesnych zachowała się jedynie sama wieża.
Przy Placu Św. Trójcy (Szentharomsag Ter) znajduje się strzelisty KOŚCIÓŁ ŚW. MACIEJA (MATYAS TEMPLOM) powszechnie zwany kościółem Najświętszej Maryi Panny – Budańskiej Pani.  W przeszłości był miejscem koronacji ślubów królewskich.
Pomnik Św. Stefana
Jesteśmy na Wzgórzu Zamkowym 167 mnpm (VARHEGY).
Następnie droga prowadzi do Baszt Rybackich (HALASZBASTYA), Z Baszty rybackiej o siedmiu neoromańskich wieżach wzniesionej na średniowiecznych ruinach rozciąga się wspaniałą panorama miasta. Koronkowa wieża wzniesiona przez budańskich rybaków, z których roztacza się piękny widok na peszteński brzeg Dunaju. Bilet na baszty (500 ft dorosły 250 ft dziecko) nie jest konieczny, pozwala jednak na wejście na górne baszty, co pozwala zobaczyć piękną panoramę Budapesztu
Krótki spacer ulicami starówki – Fortuna utca doprowadzi nas do Placu Bramy Wiedeńskiej (Becsi Kapu ter)Dalej wzdłuż Baszt Rybackich idziemy w kierunku Zamku Królewskiego
Kolejne tarasy przy Zamku Królewskim z widokiem na Peszt.
Docieramy do monumentalnego ZAMKU KRÓLEWSKIEGO (BUDAI VAR). Wybudowany w XIV w. i przebudowany 400 lat później w stylu barokowym.  – niezwykła ilość fontann – dziedziniec. U podnóża murów zamku znajduje się cmentarzyk muzułmański, pozostałość po stuletnim panowaniu Turków w Budzie
W bramie przy Uri utca 9 znajduje się wejście do słynnego Labiryntu – w grocie zwanej salą renesansową jedna z fontann – Fontanna króla Macieja - tryska winem. Niestety zbyt mało czasu, aby tam wejść. 
Kierujemy się w stronę Pesztu, aż docieramy do kolejki łańcuchowej Siklo. Na kolejce tej nie obowiązuje bilet na metro. (840 Ft dorosły) Można też zejść na pieszo – przez królewskie ogrody. Zwróćmy uwagę też na znajdujący się na jednej z bram posąg olbrzymiego Trula – ptaka podobnego do orła z rozportartymi skrzydłami broniącego Węgier.
Kolejką dotrzemy na plac Clarka Adama.

Tutaj znajduje się pomnik „O” - kamień zerowy, od którego mierzy się na Węgrzech odległości. Przechodzimy przez Most Łańcuchowy (Lánchíd) na Plac Roosvelta
Budowę mostu, według projektu Anglika Tierney'a William'a Clark'a rozpoczęto w 1840 roku i trwałą ona 9 lat. Budowę zainicjował wynalazca Istvan Szechenyi – który przywiózł do Węgier maszynę parową i Założył Węgierską Akademię Nauk. Most Łańcuchowy to najstarszy most w Budapeszcie i uważany jest on za najpiękniejszy nad całym Dunajem i po dziś dzień jest obok Zamku i Parlamentu uważany jest z najważniejszym i najbardziej rozpoznawalny symbol Budapesztu. Z mostem związana jest często opowiadana przez przewodników legenda o zdobiących go czterech kamiennych posągach lwów. W trakcie ceremonii ich odsłonięcia w 1853 roku, pewien szewc, Jakub Frick, krzyknął, że lwy są do niczego, bo nie mają języków. Tłum zareagował bardzo żywiołowym śmiechem, a autor rzeźb, János Marschalko, ze wstydu rzucił się do rzeki i utonął. W rzeczywistości lwy mają języki, są one jednak schowane za kłami a rzeźbiarz dożył późnej starości tłumacząc, że "lew to nie pies, żeby leżeć z, za przeproszeniem, wywalonym jęzorem." 

Na placu Roosvelta przed nami pałac Gresham. Ten luksusowy hotel należy obejść od lewej strony ulicą Zrinyi, którą idąc na wprost dostaniemy się na wprost
Bazyliki Sw. Stefana (Szent Istvan Bazylika). Wspaniała, majestatyczna, wyłożona marmurami budowla w swych wnętrzach zawiera największą relikwię Węgier – mającą już 1000 lat zasuszoną prawicę pierwszego króla. Największa w stolicy, II co do wielkości w kraju, tu znajduje się też największy dzwon Węgier. W Bazylice zamiast zwiedzania wnętrza my wybieramy widok z kopuły wznoszącej się nad bazylika. Wjeżdżamy trzy pietra windą i ostatnie dwa wspinamy się po metalowych schodkach.
Idziemy ulicą Józefa Attila, dochodzimy do Vigado Ter, przy którym znajduje się budynek Reduty Peszteńskiej (Pesti Vigado). Znana neogotycka hala koncertowo-wystawowa wybudowana w 1848 roku. Ma w sobie znamiona romantyzmu. Jedni uważali ten budynek za kicz, drudzy wskazywali na monstrualne wymiary – wysokość 22 m i przeszklenia, które psuły fasadę. Po zniszczeniu podczas II Wojny Światowej entuzjastycznie przyjęto decyzję o odbudowie zgodnej z oryginałem
Mijamy niewielki zielony skwerek przed gmachem i udajemy się w kierunku południowym, by skręcić w lewo w Duna Corso. 





























Od rzeki oddziela nas rampa, po której kursują głośne tramwaje linii 2. Na barierce pod drzewami, siedzi Mały Książe – niesłusznie mylony z Małą Księżniczką. 
My niestety tutaj musieliśmy zakończyć naszą wycieczkę - młodszy syn Oskar poprostu zasnął :) a dochodziła dopiero godzina 16.00


Dalej można iść w kierunku wiszącego białego Mostu Elżbiety (Ershebet hid)
Dojdziemy wówczas do Placu 15-Marca.
Przy placu 15 Marca znajduje się Kościół Miejski (Belvarosi Plebaniatemplom) i ruiny starożytnej twierdzy Kontra Aquincum.
Była to rzymska twierdza na wzór osady Aquincum. Ściany długości 85 m, grubości ok.3 m. Odkryto go w trakcie budowy mostu Elżbiety, ale ruiny odsłonięto i udostępniono zwiedzającym w latach 70 tych XX wieku.
Przy placu w 1872r. wzniesiono stojący do dziś śródmiejski kościół parafialny, którego obecność w tym miejscu zaważyła później na losach całego terenu. Gdy pojawiła się bowiem konieczność budowy mostu Elżbiety, architekci bliscy byli podjęcia decyzji o zburzeniu świątyni by rozwiązać problemy związane z konstrukcją dojazdu do przeprawy. Na skutek zdecydowanego oporu mieszkańców stolicy kościół udało się ocalić, dziś stanowi uznany zabytek. Obecnie teren całego placu uznawany jest za muzeum na otwartym powietrzu.
UWAGA! Nie są to ruiny Muzeum Aquincum, które znajdują się przy Szentrendei u.139, którego najwartościowsze eksponaty to mozaikowe wille, amfiteatry, filary akweduktu wodnego
Kościół Miejski (Belvarosi Plebaniatemplom) – ciekawy ołtarz rzeźbiony w czerwonym marmurze i białym wapieniu z 1507 roku
Wsiadamy w autobus (5, 7, 173) lub przechodzimy na pieszo białym mostem Elżbiety, aby przedostać się na drugą stronę Dunaju. Zdjęcia najlepiej zrobić po stronie Pesztu z widokiem na wzgórze Gelerta.
Góra Gelerta otwiera się na niewielki naskalny wodospad i umieszczony nieco wyżej na skale posąg biskupa Gellerta. Był to misjonarz, który z rozkazu króla Węgier Św. Stefana nawracał madziarów na chrześcijaństwo. Za karę został zamordowany, a zgodnie z legendą zamknięty w drewnianej beczce i zrzucony z urwiska. Do połowy XVIII wieku miejsce to uważano za miejsce zlotu czarownic, skupisko złej energii i czarnej magii. We wzgórzu od strony Dunaju znajduje się Skalna Kaplica. Oryginalnie były trzy wejścia, środkowe nieco większe niż pozostałe boczne, zaś w środku groty wypływało gorące źródło, z którego dobrodziejstw korzystali mieszkańcy stolicy aż do początku XX wieku. W 1913r. w miejscu tym postanowiono zbudować hotel termalny, w związku z czym zburzono znajdujący się tu dotychczas niewielki budynek, zaś samą grotę znacznie poszerzono. W XIX wieku grupa okolicznych parafian, pozostając pod wpływem wrażeń wyniesionych z pielgrzymki do Lourdes, zainicjowała przekształcenie groty w miejsce kultu religijnego. Tak powstała niewielka kaplica, nad którą pieczę przejęli ojcowie paulini. W 1934r. zakończyli oni budowę własnego klasztoru, który połączyli z jaskinią podziemnym korytarzem. Grota, zwana od tej chwili Skalną Kaplicą, przetrwała II wojnę światową bez większych szkód, ale w 1951r. została zamknięta na mocy rozporządzenia władz. Komuniści zakazali działalności zakonowi paulinów na terenie Węgier i przejęli ich dobra, a wejście do kaplicy zastawili ogromnym betonowym blokiem. Grotę otwarto w 1989r. i pozostaje ona czynnym miejscem kultu religijnego. Codziennie odbywają się w niej msze, w czasie których zwiedzanie kaplicy jest zabronione. Można ją oglądać między 9.30-11.00; 21.00-16.30 oraz 18.30 i 20.00.
Podejście na Wzgórze Gellerta nie jest trudne, po drodze są piękne punkty widokowe. Góra wznosi się na 130 m. Wspinaczka zajmie ok.30 min. I jest jak spacer. Najlepiej zacząć przy wodospadzie, po betonowych schodach a potem alejkami do pomnika biskupa aż do Pomnika Wolności (Szabadsag Szobor) – 40 m. wysokości kobieta trzymająca gałązkę palmową, symbol zwycięstwa. Dawniej była na cokole czerwona gwiazda i napis dziękujący Armii Czerwonej za wyzwolenie, ale usunięto go razem z pomnikiem sołdata stojącym u stóp statuy w 1990 roku. Zaraz za Pomnikiem Wolności znajduje się Cytadela zbudowana przez Węgrów po przegranym powstaniu narodowym w 1848 r. Tą samą drogą schodzimy na dół.
Dochodzimy do stacji Ferenciek Ter 91500 m) lub autobusem 7 lub 173 jedziemy do NUGATI Pu i autobusem 26 na Wyspę Małgorzaty (Margit Sziget). Jest ona zamknięta dla ruchu samochodowego. Dotrzeć do niej można autobusem 26, który swą trasę zaczyna od Nyugati Pu i jedzie Szt Istvan do Mostu Małgorzaty (Margrit hid) z posągami aniołów na filarach. Cała wyspa ma długość 2 km.
Tu znajduje się fontanna grająca o każdej pełnej godzinie. Mechanizm instrumentu pozostaje sekretem rumuńskich konstruktorów – nie zachowały się żadne plany ponad 150 letniej fontanny. Przewodnicy mawiają, że to najprawdziwsze wodne organy – ale brzmi jak nagranie ze starej płyty.
W zachwyt wprawiają dywan ogrodu różanego, jezioro termalne, nastrojowy wodospad ogródka japońskiego z żółwiami i złotymi rybkami. Dzieci uwielbiają tutejszy park dzikich zwierząt. Tutaj podziwiać można też 700-letnie ruiny dominikańskiego klasztoru, symboliczny grób św. Małgorzaty, ruiny kościoła Franciszkanów, pomniki, fontanny. Można wypożyczyć rowery wieloosobowe i wózki Bringo var
Wracamy do samochodów z wyspy tramwajem 1 (przystanek gdzieś na moście Arpad hid) Wysiadamy przy Mexicoi ut.(następna ulica za Devenyi)
Zamiast wyspy Małgorzaty może być WZGÓRZE JANA. Trzeba dostać się do Zugliget – LIBEGO wyciąg krzesełkowy Wieża Elżbiety – widok nawet na Tatry  215 km od tego miejsca.
No niestety taki był plan. Wycieczkę skróciliśmy nieco i z tego właśnie powodu napewno wrócimy jeszcze do Budapesztu.

OTO PLAN KOMUNIKACYJNY TEJ WYCIECZKI:
Metro żółte 1 z Mexikoi ut do Hosok tere (2 stacja)
Metro żółte 1 z Hosok ter do Deak Ference tere (7 stacja)
Pieszo do Astoria (600 m)
Metro czerwone 2 z Astoria -Bathany tere (3 stacja)
Metro czerwone 2 z Bathany Ter-Moszkva ter (1 stacja)
VARBUSZ z Moszkva ter do Szentharomsag ter
Pieszo po Wzgórzu (600 m)
Siklo zjazd do -Clark Adam ter
Spacer Mostem Lanchid (autobus 16,105, 4) do Plac Roosvelta (420 m)
Józefa Atilla –Vigado ter -Duna Corso (lub tramwaj 2) (pieszo 900 m) do Placu 15-Marca
Autobus 5,7, 173 pod górę Gelerta
Autobus 7 lub 173 do Nyugati Pu
Autobus 26 do wyspy Małgorzaty
Tramwaj 1 z Mostu Arpad hid – Mexicoi ut
W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze tylko o Hongaroring w Magyoród na autostradzie M3.

Warto zobaczyć ulubiony tor Roberta Kubicy.
Serdecznie polecam :)

wtorek, 24 sierpnia 2010

Na początek

Hejka!
Dlaczego Mysza? Tak mówią na mnie conajmniej od 15 lat. Trochę kolorowa, trochę postrzelona, zdecydowanie niepowtarzalna (hi!) Taka sobie Mysza, 37 lat, mąż Radek, dwoje dzieci - Ada 12 lat, Oskar 4 lata, zamieszkali w okolicach Warszawy.  

Dlaczego podróże?  Bo podróżami jestem zakręcona od dziecka. Właściwie rodzinnie zakręcona. Każdy z nas znajdzie w tych podróżach coś dla siebie, czasem rower, czasem jakiś szczyt, czasem zwiedzanie, w końcu zabawa dla dzieci.
Mysza zakręcona, oj strasznie zakręcona... tymi podróżami wirtualnymi i rzeczywistymi. Każdy nasz urlop wiąże się z godzinami spędzonymi wśród map, stron internetowych, gazet ...Ubóstwiam to!!! Targi turystyczne, stosy map, przewodników, właściwie cała szafa zawalona kartonami oznaczonymi nazwami państw i regionów Polski - o nie, nie kochani... niestety w dużej mierze miejsc, w których jeszcze nie byliśmy.
Od pewnego czasu na każdy swój urlop przygotowuję zeszyt stanowiący mały przewodnik. Moi znajomi wiedzą, co znaczy zeszyt Myszy!
Ostatnio krążą z rąk do rąk, z czego, nie powiem, jestem dumna!
Dlatego tym razem powiedziałam KONIEC!!!! Trzeba się ujawnić, wyjść z ukrycia - pomóc innym w ich podróżowaniu.... Właśnie dlatego ten blog.
No może na początek starczy....