niedziela, 7 grudnia 2025

Zapraszamy na Majorkę - wakacje 2025 r

Kilka najbliższych postów poświęconych będzie tegorocznym wakacjom - będzie to relacja z pobytu na Majorce. Czerwiec i lipiec tego roku dostarczył naszej najbliższej rodzinie wiele emocji - potrzebowaliśmy więc typowej odskoczni, a w tej roli zawsze doskonale sprawdza się słońce i tzw. "nicnierobienie". Były to wakacje "all inclusive" zorganizowane samodzielnie, a co za tym idzie - nieco taniej niż oferują to biura podróży.

Grupa: Mysza i Radek (naprawdę nie pamiętam, kiedy na wakacjach byliśmy tylko we dwoje - o ile w ogóle takie były - oczywiście nie licząc weekendów w górach i citybreak'ów)

Termin: sobota 2 sierpnia 2025 r. 17:05-20:15 - sobota 9 sierpnia 2025 r. 21:05-00:10

Lot: Ryanair Warszawa Modlin-Palma de Mallorca

Bagaż: na każdego z nas mały podręczny plecak i walizka rejestrowana 20 kg (wspólna na dwie osoby) 

Transfer: Shuttle Direct

Hotel: BJ PlayaMar w S'illot

Rezerwacji hotelu dokonałam na przypadkowo znalezionym portalu Destinia. Kiedy zdecydowałam się na ten konkretny hotel szukałam po prostu strony z najniższą ceną. I tak oto trafiłam na stronę Destinia. Jest to międzynarodowy portal turystyczny, który specjalizuje się w rezerwacjach hoteli, lotów, wycieczek i innych usług podróżniczych. Działa od wielu lat i obsługuje użytkowników w różnych językach (także w języku polskim), oferując szeroki wybór miejsc noclegowych oraz konkurencyjne ceny. Platforma cieszy się dobrą opinią, którą zresztą sama mogę potwierdzić. W momencie rezerwacji następuje zapłata kartą kredytową 5% wartości usługi, reszta zaś pobierana jest z karty kredytowej na 21 dni przed przyjazdem. Mieliśmy możliwość zupełnie bezpłatnego odwołania rezerwacji, aż do 7 dni przed wylotem. To bardzo korzystne warunki, choć te mogą się różnić w zależności od hotelu. 

Lotnisko Palma de Mallorca jest całkiem spore i aby dostać się do taśm bagażowych trzeba pokonać dobre kilkaset metrów. Po odebraniu bagaży kierujemy się w stronę wyjścia 07, przy którym usytuowane jest biuro obsługi transferów. Instrukcję, gdzie mamy się udać mieliśmy - jak zwykle - na voucherze Shuttle Direct. Z usług tej firmy korzystaliśmy już dwukrotnie na Krecie. To sieć działająca na wielu trasach międzynarodowych - często jako agencja korzystająca z usług miejscowych przewoźników. W przypadku Majorki usługodawcą przejazdów zbiorowych jest Transunion.
Tuż obok stanowiska informacyjnego, gdzie daje się swój voucher znajduje się tablica, na której wyświetlane jest miejsce i godzina odjazdu konkretnej linii transferowej (u nas był to nr 515). Fakt, trzeba było swoje odczekać i do hotelu dotarliśmy dopiero na godzinę 23:30.
Hotel BJ Playamar w S'illot
Mimo późnej godziny zameldowanie przebiega ekspresowo. Tradycyjnie: wypełniamy formularze meldunkowe, opłacamy podatek turystyczny (2,20 EUR za osobę za noc), dostajemy opaski i kartę do pokoju, zgodnego z rezerwacją na portalu Destinia.
Jeszcze tylko pierwszy rzut oka na jeden z dwóch basenów i lądujemy w pokoju. 
Hotel zlokalizowany jest przy ulicy prowadzącej do morza.
Jest główny basen z brodzikiem dla dzieci, a obok niego scena.
Na tyłach basenu płynie rzeka Torrent de Ca n'Amer, wzłuż której znajduje się chodnik, przeznaczony tylko dla ruchu pieszych. Jest tu więc bardzo cicho i ustronnie - mimo iż hotel znajduje się w samym sercu S'illot.
Ilość leżaków przy basenie jest wystarczająca i nigdy - niezależnie od pory dnia, nie mieliśmy problemu ze znalezieniem wolnych. Może przede wszystkim dlatego, że nikt ich bladym świtem "nie rezerwuje ręcznikami". Jednocześnie w miejscu z leżakami łatwo znaleźć cień, gdzie dodatkowo przyjemnie wieje wiatr i upał nie doskwiera tak mocno.
Nasz pokój znajduje się na ostatnim trzecim piętrze, skąd z balkonu mamy boczny widok na morze, 
zaś na przeciwko nas usytuowany jest park archeologiczny Poblat talaiòtic de l'Illot. Talayot to kamienna budowla pochodząca z epoki brązu, o której więcej przeczytacie w Wikipedii
Niewątpliwie położenie BJ Playamar to zdecydowanie jedna z największych jego zalet. Hotel znajduje się bardzo blisko plaży, promenady i morza. Jednocześnie w bliskiej odległości zlokalizowany jest przystanek autobusowy i duży bezpłatny parking samochodowy (pod samym hotelem niewiele jest miejsc do parkowania). Niestety nie zrobiłam zdjęć pokoju hotelowego, ale z całą pewnością znajdziecie je na stronie internetowej hotelu. Pokoje są czyste - sprzątane codziennie, a podczas tygodniowego pobytu raz wymieniono nam pościel, ręczniki zaś wedle życzenia gości mogą być wymieniane częściej (zawsze zostawiam ręczniki przeznaczone do wymiany na podłodze łazienki). 
Oprócz dwóch basenów jest jeszcze wodny plac zabaw dla dzieci. 
Jedyne animacje to sobotni wieczorny koncert miejscowej gwiazdy (zawsze znajdą się chętni do tańca). Niestety w ofercie hotelu nie  ma żadnych animacji dla dzieci. Bar znajduje się przy dolnym basenie i jest czynny w godz. 10:00-22:00. O każdej porze dnia, w barze można napić się pysznej kawy. W menu dostępne są piwo, wino i drinki z lokalnych alkoholi (np. Pina Colada). Niektóre drinki są dodatkowo płatne (np. mohito - 8 EUR). Napoje podawane są w kubkach papierowych. Dużym atutem hotelu są znajdujące się w jednym z budynków apartamenty rodzinne - dwupokojowe z aneksem kuchennym. 
Niewątpliwą zaletą BJ Playamar było wyżywienie. Mimo iż opcja all inclusive w tym 3 gwiazdkowym hotelu obejmowała tylko trzy posiłki: śniadanie, lunch i kolację to serwowowane posiłki były bardzo smaczne i dobrze przyprawione. Niestety w ofercie nie było przekąsek, jak to często bywa, natomiast poza klasycznymi - codziennie takimi samymi śniadaniami, 
lunch i kolacja zawierały kilka dań do wyboru. 
Codziennie na lunch i kolację serwowowano rybę, dwa rodzaje mięsa i pastę.
Zdarzały się owoce morza,
a nawet Paella mixta – wyjątkowo popularna na Majorce odmiana hiszpańskiej paelli. Jest to połączenie owoców morza z mięsem wieprzowym, wołowym lub drobiowym, ryżem i warzywami.
Oczywiście trzeba było swoje odstać w kolejce, ale jedzenia nie zabrakło dla nikogo - było stale uzupełniane.
Jedyne, na co zwróciłabym uwagę to zupełny brak warzyw na śniadanie. O ile na pozostałych posiłkach każdy mógł skomponować sobie sałatkę z wybranych warzyw, pikli i sosów, to podczas śniadania obok serów i wędlin, stała jedynie duża misa z przecierem ze świeżych pomidorów.
Poza tradycyjnymi daniami obiadowymi na lunch i kolację zawsze podawana była także pizza.
Codziennie na deser były lody (bardzo smaczne, szczególnie pistacjowe), różnego rodzaju musy i budynie
 oraz tradycyjna ensaimada  – drożdżowe ciasto, zawinięte w formie ślimaka, bardzo maślane, posypane cukrem pudrem, wersja klasyczna bez nadzienia, albo nadziewane jabłkiem lub budyniem. Ponadto zawsze dostępne były owoce - najczęściej jabłka lub pomarańcze.
Dla nas ten hotel stał się idealną bazą do samodzielnych, czasem pełnych spontaniczności wypraw. Każdego dnia odkrywaliśmy jego okolice na własnych zasadach, a wieczorami z radością wracaliśmy do znajomego gwaru… i do ludzi, których spotkanie okazało się jednym z najpiękniejszych akcentów całego wyjazdu.
Aneta i Adam z córkami, Halinka, Agnieszka i Krzysiek — to dzięki Wam te dni nabrały wyjątkowego smaku. Serdecznie Was pozdrawiamy i wierzymy, że w Waszej pamięci ten wspólny czas również zapisał się tak ciepło.

Do zobaczenia gdzieś w świecie… może szybciej, niż się tego spodziewamy.

wtorek, 25 listopada 2025

Na pożegnanie te bardziej oczywiste atrakcje Dogubyazit

Moja opowieść o wschodniej Turcji byłaby niekompletna bez wspomnienia o największej atrakcji Dogubayazit. W piątkowe popołudnie 5 września 2025 roku, tuż po powrocie z akcji górskiej, wybraliśmy się do

Ishak Pasa Sarayi — pałacu, który niczym "stróż końca świata" wyrasta na wysokości 2.000 m n.p.m. u podnóża Araratu, zaledwie 7 kilometrów od naszego hotelu. Droga prowadząca tutaj wije się łagodnie pod górę, a im wyżej jechaliśmy, tym surowszy i bardziej spektakularny stawał się krajobraz: pustynne zbocza, skalne ściany i doliny oświetlone popołudniowym słońcem. Wśród tych barw nagle pojawił się on: pałac o różowo-złotych murach, jakby wyrastających wprost ze skały. Budowę pałacu rozpoczął w 1685 roku Colak Abdi Pasza, a zakończył dopiero jego wnuk, Ishak Pasza, po 99 latach prac. Nic dziwnego, że krążą wokół niego legendy. 

Jeszcze przed wejściem do kompleksu mijamy kobietę w bogato zdobionej sukni i od razu przychodzi na myśl opowieść o nieszczęśliwej córce Ishaka Paszy, która zakochała się w strażniku. Kiedy ojciec odkrył ich romans, strażnika uwięziono, a dziewczynę zamknięto w haremie. Zmarła z rozpaczy, a jej duch - jak twierdzą strażnicy - do dziś błąka się o świcie po pałacowych korytarzach. Miejscowi twierdzą, że czasem o świcie słychać nawet płacz księżniczki.

Główna brama pałacu zachwyca monumentalnym portalem ozdobionym rzeźbioną ornamentyką i napisami w języku arabskim. Wewnątrz łączą się wpływy seldżuckie, osmańskie, perskie i ormiańskie. 
Na dziedzińcu uwagę przyciągają misternie zdobione okienne wnęki 
i trójwymiarowe sklepienia przypominające te z pałacu Topkapi. 

Pałac o wymiarach 115x50 metrów składa się z tarasu, dwóch dziedzińców i różnych konstrukcji otaczających te dziedzińce. Niektóre sekcje budowli są parterowe, niektóre dwu lub trzykondygnacyjne. W całej konstrukcji wykorzystano ciosany kamień, w naturalnych odcieniach czerwieni, żółci i szarości. Ściany o grubości ponad 1 metr miały sprostać surowemu klimatowi wschodniej Anatolii. 
Cała budowla - kompleks o powierzchni 7600 m² i 116 pokojach - była samowystarczalnym ośrodkiem administracyjnym: mieściła meczet, haremy, kuchnie, zbrojownię, więzienie, a nawet pokój tortur, zgodny z osmańską tradycją wymiaru sprawiedliwości. 
Zresztą według starej anatolijskiej opowieści Ishak Pasza był bardzo surowym władcą. Legenda mówi, że pod jednym z okien wykonywano wyroki śmierci tak często, że kamień pod oknem miał przesiąknąć krwią. Podobno o zmierzchu okno to przybiera lekko czerwony odcień, jako echo dawnych okrucieństw.
Wędrując przez chłodne komnaty, trudno wyobrazić sobie tętniący niegdyś życiem pałac. 
W XVIII wieku działały tu systemy wodociągowe i centralnego ogrzewania przypominające rzymski hypocaust - prawdziwy technologiczny cud tej epoki. 

Największe wrażenie robi jednak widok z tarasu: szeroka, pustynna dolina i wstążka drogi ginąca gdzieś w horyzoncie 
oraz znajdujące się nieopodal wzgórze Karaburun z ruinami urartyjskiej twierdzy.

Mimo licznych wojen i trzęsień ziemi pałac zachował się zaskakująco dobrze. Znaczną część zniszczeń przyniosła dopiero wojna rosyjsko-turecka 1877–1878, gdy służył jako koszary armii tureckiej, a później został spalony przez Rosjan. Ostatecznie Ishak Pasza stracił swoją siedzibę z rozkazu sułtana, który uznał, że władca „wywyższył się” tą budowlą ponad tron.

Informacje praktyczne:
• godziny otwarcia: 10:00–19:00 (IV–X) oraz 9:00–17:00 (XI–III)
• wstęp: 3 EUR dla obcokrajowców

Od 2000 roku obiekt ma status obiektu tymczasowo wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, co oznacza, że jest rozważany do wpisania na listę główną.
Nad pałacem góruje wspomniane wzgórze Karaburun z ruinami urartyjskiej twierdzy (XIII–VII w. p.n.e.) oraz grobowcem Ahmada Khani — kurdyjskiego poety, filozofa, autora romansu „Mim i Zin” oraz twórcy słownika arabsko-kurdyjskiego. To miejsce pielgrzymek, szczególnie młodych Kurdów. Z parkingu przy grobowcu prowadzi ścieżka do skalnego okna, z którego podobno rozciąga się jedna z najpiękniejszych panoram wschodniej Anatolii.
Ostatni już obowiązkowy punkt naszej wycieczki to
Park Arki Noego - formacja skalna, która odpowiada proporcjom biblijnej Arki Noego. Znalezisko znajduje się na zboczach góry Tendürek, niedaleko wioski Üzengili, tuż przy granicy turecko-irańskiej. 
Już z daleka kształt skały przyciąga wzrok – prostokątna, niemal „statkowa” sylwetka wyróżnia się pośród dzikiego krajobrazu. 
Wyraźnie widoczny jest kadłub statku i cały jego zarys. Historia tego miejsca jest równie fascynująca, co jego widok. W 1959 roku kartograf Ilhan Durupinar, kapitan tureckich sił powietrznych, wykonując zdjęcia lotnicze na zlecenie NATO, dostrzegł nietypowy kształt. Późniejsze badania Rona Wyatta i tureckiego Uniwersytetu im. Atatürka doprowadziły do hipotezy, że to właśnie może być legendarna Arka Noego. 
Patrząc na te skały z góry trudno uwierzyć w tą hipotezę. Zresztą w cenie biletu wstępu jest projekcja filmu, która przedstawia przebieg badań. Dzięki projektowi Noah's Ark Scans i najnowszym technologiom – skanowaniu 3D, georadarowi i tomografii elektrooporowej – naukowcy odkryli pod powierzchnią coś niezwykłego: równoległe linie i kanciaste kształty, które wyglądają jak świadectwo ludzkiej ręki. 
Oczywiście nie brak jest sceptyków, a czy to tylko legenda, czy naprawdę stoimy nad czymś, co przetrwało tysiące lat?

Wstęp bezpłatny.
Dla zainteresowanych film wyświetlany w Parku Arki Noego: https://noahsarkscans.com/new-visitor-center-film/

Niniejszy post kończy już moją opowieść ze wschodniej Turcji. Dziękuję wszystkim, którzy towarzyszyli mi w tej niezwykłej podróży: zarówno w samej wyprawie, jak i tutaj - na blogu. Ta ekspedycja była czymś więcej niż tylko zdobywaniem kolejnych kilometrów i wysokości. Takie wyprawy to przede wszystkim LUDZIE - ludzie o wielkich sercach i z własnymi granicami, które – jak się okazuje – potrafią przesunąć się dalej, niż jeszcze niedawno byłabym w stanie uwierzyć.

Ogromne podziękowania kieruję do agencji 4challenge, lidera Wojtka i całego zespołu, który z pasją i profesjonalizmem zamienił moje marzenie w realną przygodę. Dzięki Wam każdy etap – od pierwszych przygotowań po ostatnie kroki na zboczach Araratu – miał sens. Dziękuję też Radkowi, bo to dzięki Niemu "wkręciłam się" w te nasze górskie wędrówki. Wracamy z tej wyprawy nie tylko z plecakiem pełnym wspomnień, ale też z poczuciem, że warto czasem pozwolić sobie wyjść dalej, wyżej i odważniej. Że w ciszy gór i gwizdach wiatru łatwiej usłyszeć własne myśli, a w trudzie drogi zobaczyć, kim naprawdę się jest. 

Zatem, do zobaczenia na kolejnych szlakach – tych realnych i tych, które dopiero rysują się gdzieś w głowie. A jeśli ta podróż czegoś mnie nauczyła, to właśnie tego, że każda kolejna zaczyna się od jednej decyzji: SPRÓBOWAĆ!!!

piątek, 14 listopada 2025

Diyadin – kanion, który robi wrażenie i gorące źródła, które robią… parę!

W sobotni poranek 6 września 2025 roku wybraliśmy się na wycieczkę do Kanionu Diyadin. 
Ja – naiwnie przekonana, że będzie to „spokojny spacer wśród natury” – w gumowych sandałkach i stroju bynajmniej nie trekkingowym, po kilku minutach czułam się jak uczestnik „Survivalu w wersji anatolijskiej”. 
Droga do kanionu wiodła wsród bezkresnych pól i łąk i była z pewnością testem cierpliwości dla naszych kierowców. 
„Trafimy, czy nie trafimy? Kanion to, czy jeszcze nie kanion?” – powtarzaliśmy co kilka minut, próbując zgadnąć, kiedy zacznie się właściwa atrakcja.
Za oknami busa przesuwały się pejzaże, które wyglądały, jakby ktoś namalował je akwarelami – delikatne, pastelowe i sielskie. 
Aż w końcu wysiedliśmy z busów i  majestatycznie przywitał nas Kanion Diyadin.
Z zadziwieniem patrzyliśmy z góry na ogromne skalne ściany. 
Foto: Agnieszka

Foto: Agnieszka

Kanion wyglądał jak naturalna katedra z kamienia – monumentalne ściany, surowe skały i ten klimat jak z filmu fantasy. 

Brakowało tylko smoka w oddali i bohatera z mieczem, który tłumaczy nam, że to właśnie tutaj zaczyna się przygoda.

Foto: Agnieszka
Jaskinia wyglądała całkiem magicznie.
Foto: Agnieszka

Zejście do dna wąwozu, spacer wśród skał

 i w końcu znaleźliśmy się w jaskini, gdzie woda miejscami sięgała do kolan. 

Trochę potu, trochę śmiechu, jakieś milion zdjęć, które i tak nie oddadzą uroku tego miejsca 

Foto: Agnieszka

i ja – próbująca nie poślizgnąć się na kamieniach, udająca że wszystko mam pod kontrolą. 

Delikatny szum rzeki i "smród" siarki to tylko dodatek do obrazka.

Chyba jednak najbardziej zdziwili mnie tubylcy, którzy w tych okolicznościach przyrody odpoczywali pod parasolem. 

Unoszący się w powietrzu zapach siarki zapowiadał nasz następny punkt programu – gorące źródła, a właściwie baseny termalne Diyadin. Przewieziono nas do Tunca Kaplica & Termal Tesisleri. Przyznam szczerze: spodziewaliśmy się nieco większych luksusów. 

No cóż… rzeczywistość okazała się nieco mniej "SPA", a bardziej "opustoszałe sanatorium z lat 70-tych"Ale przecież nie po to dojechaliśmy tak daleko, żeby się wycofać – więc z uśmiechem (i lekkim zawahaniem) zaanektowaliśmy jedno z takich pomieszczeń basenowych.

I powiem jedno – kto wymyślił kąpiele w wodzie o temperaturze zupy, ten zasługuje na medal! Woda była cudownie gorąca - jej temperatura sięgała ok. 50 stopni Celsjusza. To prawda "zalatywała" siarką, ale po kilku minutach człowiek naprawdę czuł się jak nowo narodzony. To uzdrowisko termalne, słynie z naturalnych wód mineralnych, które uważane są za łagodzące i przywracające zdrowie. Odwiedzający często przybywają tutaj, aby doświadczyć korzyści zdrowotnych, bowiem jest to metoda lecznicza dla chorób takich jak: reumatyzm, choroby skóry, zapalenie nerwów i stawów, choroby neurologiczne, ginekologiczne, rwa kulszowa i zaburzenia metaboliczne. Nie wiem, czy źródła uleczyły nasze zmęczone kości, ale na pewno poprawiły nasze humory.

Po kąpieli czekał nas piknik z lunchem przygotowanym przez naszego obozowego kucharza. 

 

Wokół pełno było lokalsów – całe generacje grillujące, rozmawiające i śmiejące się w pseudoaltanach, jakby to był ich narodowy sport. Nie powiem, my też byliśmy dla nich atrakcją turystyczną.
Ośrodek otoczony jest licznymi altanami, choć znajduje się tutaj także kompleks apartamentów na wynajem. Oczywiście "kompleks" to brzmmi zbyt dumnie, jak na realia wschodniej Turcji.

Jedna z charakterystycznych altan piknikowych.
Nasz kucharz także rozłożył grilla na trawie, by przyrządzić nam gorący posiłek. 
To była istna uczta - grillowana jagnięcina, kurczak i warzywa, a do tego świeża bagietka, którą akurat któryś z uczestników zakupił w pobliskim sklepie. Posiłek smakował tak wyśmienicie, że chwilowo zapomnieliśmy o cywilizacji. 
Siedzieliśmy, śmialiśmy się i zgodnie stwierdziliśmy, że Diyadin to miejsce, gdzie człowiek może naprawdę głęboko odetchnąć – dosłownie i metaforycznie... SIARKĄ.

Na zakończenie wycieczki nadal jednak domagaliśmy się gorących źródeł Diyadin – tych „prawdziwych”, o których mówiła ulotka turystyczna z naszej agencji wyprawowej. 

No i cóż… to już był finał w stylu surowej rzeczywistości....

Otóż, dosłownie kilometr dalej - w zapuszczonym zakątku, za zniszczonym ogrodzeniem, prosto z ziemi bulgotały gorące siarkowe źródła, w kolorze niebiańskiego turkusu. Widok jak z folderu – tylko ten folder chyba pamiętał lepsze czasy. 
Temperatura wody wypływającej z ziemi w tym miejscu waha się między 72 a 78 stopni Celscjusza. Nie ukrywam, spodziewaliśmy się czegoś bardziej „instagramowego”, a wyszło trochę w klimacie „wiejska elegancja”. 
Ale za to bulgotało, jak się patrzy...

Ale hej – przecież to wschodnia Turcja! Tu wszystko jest autentyczne, surowe i z charakterem. Może za kilka lat stanie tu luksusowy kompleks termalny. Ale póki co, mamy, to co mamy. 
Droga powrotna przebiegła nam niezwykle wesoło. Dźwięki kurdyjskiej muzyki Rojda, przeplatane odśpiewanymi przez nas kawałkami polskich szlagierów "Dziwny jest ten świat", "Zawsze tam gdzie ty", czy "Konik" w nieco zmodyfikowanej wersji - dla niektórych mogły stanowić zagadkę: czy aby na pewno jeszcze nie polał się alkohol? No nie... to zdecydowanie wpływ siarki i wyśmienitego towarzystwa.

Podsumowując: jeśli lubisz przyrodę, przygodę i kąpiele w wodzie, która parzy, ale relaksuje – Diyadin to obowiązkowy punkt na mapie. A jeśli nie lubisz? No cóż… po takiej wizycie pewnie i tak polubisz. Bo Diyadin, mimo wszystkich swoich niedoskonałości, ma w sobie coś, co trudno opisać – taką dziką, nieoszlifowaną magię.... która jest w stanie czynić cuda.

Printfriendly