wtorek, 25 listopada 2025

Na pożegnanie te bardziej oczywiste atrakcje Dogubyazit

Moja opowieść o wschodniej Turcji byłaby niekompletna bez wspomnienia o największej atrakcji Dogubayazit. W piątkowe popołudnie 5 września 2025 roku, tuż po powrocie z akcji górskiej, wybraliśmy się do

Ishak Pasa Sarayi — pałacu, który niczym "stróż końca świata" wyrasta na wysokości 2.000 m n.p.m. u podnóża Araratu, zaledwie 7 kilometrów od naszego hotelu. Droga prowadząca tutaj wije się łagodnie pod górę, a im wyżej jechaliśmy, tym surowszy i bardziej spektakularny stawał się krajobraz: pustynne zbocza, skalne ściany i doliny oświetlone popołudniowym słońcem. Wśród tych barw nagle pojawił się on: pałac o różowo-złotych murach, jakby wyrastających wprost ze skały. Budowę pałacu rozpoczął w 1685 roku Colak Abdi Pasza, a zakończył dopiero jego wnuk, Ishak Pasza, po 99 latach prac. Nic dziwnego, że krążą wokół niego legendy. 

Jeszcze przed wejściem do kompleksu mijamy kobietę w bogato zdobionej sukni i od razu przychodzi na myśl opowieść o nieszczęśliwej córce Ishaka Paszy, która zakochała się w strażniku. Kiedy ojciec odkrył ich romans, strażnika uwięziono, a dziewczynę zamknięto w haremie. Zmarła z rozpaczy, a jej duch - jak twierdzą strażnicy - do dziś błąka się o świcie po pałacowych korytarzach. Miejscowi twierdzą, że czasem o świcie słychać nawet płacz księżniczki.

Główna brama pałacu zachwyca monumentalnym portalem ozdobionym rzeźbioną ornamentyką i napisami w języku arabskim. Wewnątrz łączą się wpływy seldżuckie, osmańskie, perskie i ormiańskie. 
Na dziedzińcu uwagę przyciągają misternie zdobione okienne wnęki 
i trójwymiarowe sklepienia przypominające te z pałacu Topkapi. 

Pałac o wymiarach 115x50 metrów składa się z tarasu, dwóch dziedzińców i różnych konstrukcji otaczających te dziedzińce. Niektóre sekcje budowli są parterowe, niektóre dwu lub trzykondygnacyjne. W całej konstrukcji wykorzystano ciosany kamień, w naturalnych odcieniach czerwieni, żółci i szarości. Ściany o grubości ponad 1 metr miały sprostać surowemu klimatowi wschodniej Anatolii. 
Cała budowla - kompleks o powierzchni 7600 m² i 116 pokojach - była samowystarczalnym ośrodkiem administracyjnym: mieściła meczet, haremy, kuchnie, zbrojownię, więzienie, a nawet pokój tortur, zgodny z osmańską tradycją wymiaru sprawiedliwości. 
Zresztą według starej anatolijskiej opowieści Ishak Pasza był bardzo surowym władcą. Legenda mówi, że pod jednym z okien wykonywano wyroki śmierci tak często, że kamień pod oknem miał przesiąknąć krwią. Podobno o zmierzchu okno to przybiera lekko czerwony odcień, jako echo dawnych okrucieństw.
Wędrując przez chłodne komnaty, trudno wyobrazić sobie tętniący niegdyś życiem pałac. 
W XVIII wieku działały tu systemy wodociągowe i centralnego ogrzewania przypominające rzymski hypocaust - prawdziwy technologiczny cud tej epoki. 

Największe wrażenie robi jednak widok z tarasu: szeroka, pustynna dolina i wstążka drogi ginąca gdzieś w horyzoncie 
oraz znajdujące się nieopodal wzgórze Karaburun z ruinami urartyjskiej twierdzy.

Mimo licznych wojen i trzęsień ziemi pałac zachował się zaskakująco dobrze. Znaczną część zniszczeń przyniosła dopiero wojna rosyjsko-turecka 1877–1878, gdy służył jako koszary armii tureckiej, a później został spalony przez Rosjan. Ostatecznie Ishak Pasza stracił swoją siedzibę z rozkazu sułtana, który uznał, że władca „wywyższył się” tą budowlą ponad tron.

Informacje praktyczne:
• godziny otwarcia: 10:00–19:00 (IV–X) oraz 9:00–17:00 (XI–III)
• wstęp: 3 EUR dla obcokrajowców

Od 2000 roku obiekt ma status obiektu tymczasowo wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, co oznacza, że jest rozważany do wpisania na listę główną.
Nad pałacem góruje wspomniane wzgórze Karaburun z ruinami urartyjskiej twierdzy (XIII–VII w. p.n.e.) oraz grobowcem Ahmada Khani — kurdyjskiego poety, filozofa, autora romansu „Mim i Zin” oraz twórcy słownika arabsko-kurdyjskiego. To miejsce pielgrzymek, szczególnie młodych Kurdów. Z parkingu przy grobowcu prowadzi ścieżka do skalnego okna, z którego podobno rozciąga się jedna z najpiękniejszych panoram wschodniej Anatolii.
Ostatni już obowiązkowy punkt naszej wycieczki to
Park Arki Noego - formacja skalna, która odpowiada proporcjom biblijnej Arki Noego. Znalezisko znajduje się na zboczach góry Tendürek, niedaleko wioski Üzengili, tuż przy granicy turecko-irańskiej. 
Już z daleka kształt skały przyciąga wzrok – prostokątna, niemal „statkowa” sylwetka wyróżnia się pośród dzikiego krajobrazu. 
Wyraźnie widoczny jest kadłub statku i cały jego zarys. Historia tego miejsca jest równie fascynująca, co jego widok. W 1959 roku kartograf Ilhan Durupinar, kapitan tureckich sił powietrznych, wykonując zdjęcia lotnicze na zlecenie NATO, dostrzegł nietypowy kształt. Późniejsze badania Rona Wyatta i tureckiego Uniwersytetu im. Atatürka doprowadziły do hipotezy, że to właśnie może być legendarna Arka Noego. 
Patrząc na te skały z góry trudno uwierzyć w tą hipotezę. Zresztą w cenie biletu wstępu jest projekcja filmu, która przedstawia przebieg badań. Dzięki projektowi Noah's Ark Scans i najnowszym technologiom – skanowaniu 3D, georadarowi i tomografii elektrooporowej – naukowcy odkryli pod powierzchnią coś niezwykłego: równoległe linie i kanciaste kształty, które wyglądają jak świadectwo ludzkiej ręki. 
Oczywiście nie brak jest sceptyków, a czy to tylko legenda, czy naprawdę stoimy nad czymś, co przetrwało tysiące lat?

Wstęp bezpłatny.
Dla zainteresowanych film wyświetlany w Parku Arki Noego: https://noahsarkscans.com/new-visitor-center-film/

Niniejszy post kończy już moją opowieść ze wschodniej Turcji. Dziękuję wszystkim, którzy towarzyszyli mi w tej niezwykłej podróży: zarówno w samej wyprawie, jak i tutaj - na blogu. Ta ekspedycja była czymś więcej niż tylko zdobywaniem kolejnych kilometrów i wysokości. Takie wyprawy to przede wszystkim LUDZIE - ludzie o wielkich sercach i z własnymi granicami, które – jak się okazuje – potrafią przesunąć się dalej, niż jeszcze niedawno byłabym w stanie uwierzyć.

Ogromne podziękowania kieruję do agencji 4challenge, lidera Wojtka i całego zespołu, który z pasją i profesjonalizmem zamienił moje marzenie w realną przygodę. Dzięki Wam każdy etap – od pierwszych przygotowań po ostatnie kroki na zboczach Araratu – miał sens. Dziękuję też Radkowi, bo to dzięki Niemu "wkręciłam się" w te nasze górskie wędrówki. Wracamy z tej wyprawy nie tylko z plecakiem pełnym wspomnień, ale też z poczuciem, że warto czasem pozwolić sobie wyjść dalej, wyżej i odważniej. Że w ciszy gór i gwizdach wiatru łatwiej usłyszeć własne myśli, a w trudzie drogi zobaczyć, kim naprawdę się jest. 

Zatem, do zobaczenia na kolejnych szlakach – tych realnych i tych, które dopiero rysują się gdzieś w głowie. A jeśli ta podróż czegoś mnie nauczyła, to właśnie tego, że każda kolejna zaczyna się od jednej decyzji: SPRÓBOWAĆ!!!

piątek, 14 listopada 2025

Diyadin – kanion, który robi wrażenie i gorące źródła, które robią… parę!

W sobotni poranek 6 września 2025 roku wybraliśmy się na wycieczkę do Kanionu Diyadin. 
Ja – naiwnie przekonana, że będzie to „spokojny spacer wśród natury” – w gumowych sandałkach i stroju bynajmniej nie trekkingowym, po kilku minutach czułam się jak uczestnik „Survivalu w wersji anatolijskiej”. 
Droga do kanionu wiodła wsród bezkresnych pól i łąk i była z pewnością testem cierpliwości dla naszych kierowców. 
„Trafimy, czy nie trafimy? Kanion to, czy jeszcze nie kanion?” – powtarzaliśmy co kilka minut, próbując zgadnąć, kiedy zacznie się właściwa atrakcja.
Za oknami busa przesuwały się pejzaże, które wyglądały, jakby ktoś namalował je akwarelami – delikatne, pastelowe i sielskie. 
Aż w końcu wysiedliśmy z busów i  majestatycznie przywitał nas Kanion Diyadin.
Z zadziwieniem patrzyliśmy z góry na ogromne skalne ściany. 
Foto: Agnieszka

Foto: Agnieszka

Kanion wyglądał jak naturalna katedra z kamienia – monumentalne ściany, surowe skały i ten klimat jak z filmu fantasy. 

Brakowało tylko smoka w oddali i bohatera z mieczem, który tłumaczy nam, że to właśnie tutaj zaczyna się przygoda.

Foto: Agnieszka
Jaskinia wyglądała całkiem magicznie.
Foto: Agnieszka

Zejście do dna wąwozu, spacer wśród skał

 i w końcu znaleźliśmy się w jaskini, gdzie woda miejscami sięgała do kolan. 

Trochę potu, trochę śmiechu, jakieś milion zdjęć, które i tak nie oddadzą uroku tego miejsca 

Foto: Agnieszka

i ja – próbująca nie poślizgnąć się na kamieniach, udająca że wszystko mam pod kontrolą. 

Delikatny szum rzeki i "smród" siarki to tylko dodatek do obrazka.

Chyba jednak najbardziej zdziwili mnie tubylcy, którzy w tych okolicznościach przyrody odpoczywali pod parasolem. 

Unoszący się w powietrzu zapach siarki zapowiadał nasz następny punkt programu – gorące źródła, a właściwie baseny termalne Diyadin. Przewieziono nas do Tunca Kaplica & Termal Tesisleri. Przyznam szczerze: spodziewaliśmy się nieco większych luksusów. 

No cóż… rzeczywistość okazała się nieco mniej "SPA", a bardziej "opustoszałe sanatorium z lat 70-tych"Ale przecież nie po to dojechaliśmy tak daleko, żeby się wycofać – więc z uśmiechem (i lekkim zawahaniem) zaanektowaliśmy jedno z takich pomieszczeń basenowych.

I powiem jedno – kto wymyślił kąpiele w wodzie o temperaturze zupy, ten zasługuje na medal! Woda była cudownie gorąca - jej temperatura sięgała ok. 50 stopni Celsjusza. To prawda "zalatywała" siarką, ale po kilku minutach człowiek naprawdę czuł się jak nowo narodzony. To uzdrowisko termalne, słynie z naturalnych wód mineralnych, które uważane są za łagodzące i przywracające zdrowie. Odwiedzający często przybywają tutaj, aby doświadczyć korzyści zdrowotnych, bowiem jest to metoda lecznicza dla chorób takich jak: reumatyzm, choroby skóry, zapalenie nerwów i stawów, choroby neurologiczne, ginekologiczne, rwa kulszowa i zaburzenia metaboliczne. Nie wiem, czy źródła uleczyły nasze zmęczone kości, ale na pewno poprawiły nasze humory.

Po kąpieli czekał nas piknik z lunchem przygotowanym przez naszego obozowego kucharza. 

 

Wokół pełno było lokalsów – całe generacje grillujące, rozmawiające i śmiejące się w pseudoaltanach, jakby to był ich narodowy sport. Nie powiem, my też byliśmy dla nich atrakcją turystyczną.
Ośrodek otoczony jest licznymi altanami, choć znajduje się tutaj także kompleks apartamentów na wynajem. Oczywiście "kompleks" to brzmmi zbyt dumnie, jak na realia wschodniej Turcji.

Jedna z charakterystycznych altan piknikowych.
Nasz kucharz także rozłożył grilla na trawie, by przyrządzić nam gorący posiłek. 
To była istna uczta - grillowana jagnięcina, kurczak i warzywa, a do tego świeża bagietka, którą akurat któryś z uczestników zakupił w pobliskim sklepie. Posiłek smakował tak wyśmienicie, że chwilowo zapomnieliśmy o cywilizacji. 
Siedzieliśmy, śmialiśmy się i zgodnie stwierdziliśmy, że Diyadin to miejsce, gdzie człowiek może naprawdę głęboko odetchnąć – dosłownie i metaforycznie... SIARKĄ.

Na zakończenie wycieczki nadal jednak domagaliśmy się gorących źródeł Diyadin – tych „prawdziwych”, o których mówiła ulotka turystyczna z naszej agencji wyprawowej. 

No i cóż… to już był finał w stylu surowej rzeczywistości....

Otóż, dosłownie kilometr dalej - w zapuszczonym zakątku, za zniszczonym ogrodzeniem, prosto z ziemi bulgotały gorące siarkowe źródła, w kolorze niebiańskiego turkusu. Widok jak z folderu – tylko ten folder chyba pamiętał lepsze czasy. 
Temperatura wody wypływającej z ziemi w tym miejscu waha się między 72 a 78 stopni Celscjusza. Nie ukrywam, spodziewaliśmy się czegoś bardziej „instagramowego”, a wyszło trochę w klimacie „wiejska elegancja”. 
Ale za to bulgotało, jak się patrzy...

Ale hej – przecież to wschodnia Turcja! Tu wszystko jest autentyczne, surowe i z charakterem. Może za kilka lat stanie tu luksusowy kompleks termalny. Ale póki co, mamy, to co mamy. 
Droga powrotna przebiegła nam niezwykle wesoło. Dźwięki kurdyjskiej muzyki Rojda, przeplatane odśpiewanymi przez nas kawałkami polskich szlagierów "Dziwny jest ten świat", "Zawsze tam gdzie ty", czy "Konik" w nieco zmodyfikowanej wersji - dla niektórych mogły stanowić zagadkę: czy aby na pewno jeszcze nie polał się alkohol? No nie... to zdecydowanie wpływ siarki i wyśmienitego towarzystwa.

Podsumowując: jeśli lubisz przyrodę, przygodę i kąpiele w wodzie, która parzy, ale relaksuje – Diyadin to obowiązkowy punkt na mapie. A jeśli nie lubisz? No cóż… po takiej wizycie pewnie i tak polubisz. Bo Diyadin, mimo wszystkich swoich niedoskonałości, ma w sobie coś, co trudno opisać – taką dziką, nieoszlifowaną magię.... która jest w stanie czynić cuda.

sobota, 8 listopada 2025

Hammam i inne nieoczywiste atrakcje Dogubayazit

Po kilku dniach wędrówki po dzikich ścieżkach wokół Araratu, gdy kurz z drogi osiadł na plecaku, a mięśnie zaczęły domagać się odpoczynku, nie ma lepszego sposobu na regenerację niż wizyta w tradycyjnym tureckim hammamie. 
I tak odwiedzamy Star Hamam w Dogubayazit, znajdujący się nieopodal naszego miejsca zakwaterowania. 
Jak się przygotować na taką wizytę?
  • Weź własny ręcznik i klapki, ewentualnie szczotkę do czesania;
  • Załóż strój kąpielowy; 
  • weź torebkę na mokre rzeczy;
  • Możesz również przygotować drobną gotówkę, w ramach napiwku. 
Cena, jaką płacimy za tą atrakcję to 25 EUR za osobę - czas nieograniczony. Z tego co wiem, to dla mieszkańców Doğubayazit udostępnia się hammam za jedyne 150 TL.
Nie każdy odważył się na to wyzwanie - idziemy jedynie grupą 8 osobową. Ma to swoje plusy, bo jak okazuje się na miejscu - jesteśmy tu całkiem sami. Kiedy wchodzimy do budynku, już od progu czuć ciepło. W obiekcie obowiązuje zmiana obuwia, a na roztargnionych w przedsionku czekają klapki. Kolejna sala relaksacyjna wypełniona jest skórzanymi szezlongami - tutaj znajdziecie także zamykane szafki na rzeczy i przebieralnie.  Kobiety i mężczyźni zazwyczaj mają osobne godziny, ale nasz seans -  na szczęście - jest koedukacyjny. Każdy z nas otrzymuje własny peshtemal – cienką chustę, w którą tradycyjnie owija się ciało. Swoją drogą, to identyczną chustę kupiłam sobie kilka lat temu jako pamiątkę z wakacji na tureckiej riwierze - do tej pory służyła mi jako obrus :)
Kiedy wchodzimy do głównej sali czuć zapach mydła oliwkowego, który wypełnia kamienne wnętrze. Para unosi się ponad marmurowymi ławami, tworząc atmosferę spokoju i odosobnienia. Początkowo, nie bardzo wiedzieliśmy czemu służą zamontowane dookoła umywalki z zimną wodą i blaszanymi miskami....dotąd dopóki nasz przewodnik Mustafa nie zaczął tą lodowatą wodą polewać nas i marmurowe ławy.
Po intensywnym trekkingu taki relaks na gorących ławach, a następnie sauna, czy masaż i peeling pianą to prawdziwe ukojenie – ciało mięknie, a zmęczenie znika wraz z warstwą górskiego kurzu. Na masaż wchodzimy indywidualnie do otwartego pomieszczenia - niewysoki, drobnej postury mężczyzna wykonuje masaż rozciągający i rozluźniający mięśnie - chwilami dość bolesny. Nasi panowie, to nawet klapsy zaliczyli.
Do dyspozycji mamy także sauny: suchą i mokrą, łaźnię parową, a zamiast olejków eterycznych inhalujemy się świeżą cytryną. 
Po wszystkim korzystamy jeszcze z kąpieli w basenie. 
Na zakończenie siadamy na chwilę w sali relaksacyjnej i - jak na to miejsce przystało - oddajemy się rozrywce. W telewizorze akurat emitowany jest turecki serial. Co prawda niewiele z niego rozumiemy, ale nasz osobisty tłumacz Tomek czuje się tutaj, jak ryba w wodzie. Film w dowcipnym tłumaczeniu Tomka zyskuje zupełnie nową fabułę. Przy szklaneczce gorącej herbaty śmiejemy się do rozpuku, jakby każdy z nas wypił co najmniej po szklance whisky!
Wychodząc na ulice Doğubayazıt w wyśmienitych humorach, z poczuciem lekkości i świeżości, łatwo rozumiemy, dlaczego hammam to nie tylko kąpiel, ale prawdziwa sztuka relaksu, pielęgnowana od stuleci. 

Wizyta u barbera w Dogubayazit 
to z kolei coś więcej niż pielęgnacja – to prawdziwy rytuał męskości i wspólnoty. Jak już jesteśmy w temacie relaksu, panom można polecić wizytę u fryzjera. To wcale nie jest takie oczywiste - żałuję bardzo, że kobiety w Turcji takich salonów fryzjerskich nie mają. Przynajmniej na pierwszy rzut oka - w tradycyjnych regionach Turcji (zwłaszcza na wschodzie i południowym wschodzie kraju) obowiązuje mocna separacja płci w tego typu usługach. I o ile fryzjerzy męscy „berber” są bardzo widoczni: mają otwarte salony przy ulicach, duże okna, często głośną muzykę i telewizor, o tyle salony damskie „kuaför bayan” zazwyczaj są ukryte: mają zasłonięte okna, dyskretne wejścia lub znajdują się na piętrze kamienicy, aby zapewnić kobietom prywatność. W mniejszych miastach kobiety robią sobie fryzury w prywatnych przestrzeniach, często w żeńskim gronie. W zachodnich tureckich metropoliach, takich jak Stambuł, Izmir, Antalya, czy Ankara damskie salony fryzjerskie są powszechne, często bardzo nowoczesne i otwarte.
Turecki barber to prawdziwe kulturowe doświadczenie, a nie tylko zwykła wizyta mężczyzny u fryzjera. Oto, jakie elementy się w niej pojawiają:
  • Powitanie i herbata - każda wizyta zaczyna się od serdecznego „Hoş geldiniz!” i często od szklaneczki słodkiej czarnej herbaty. To element gościnności, a nie luksusu – herbata jest niemal obowiązkowa. 
  • Strzyżenie włosów - przy użyciu zarówno maszynki, jak i nożyczek. Zdarza się, że kilku klientów siedzi w kolejce, oglądając mecz lub rozmawiając o polityce.
  • Stylizacja i wykończenie - po strzyżeniu barber dokładnie modeluje włosy używając do tego wody różanej, żelu, a czasem także gorącego powietrza z suszarki.
  • Golenie brzytwą i masaż twarzy - klasyczny rytuał: gorący ręcznik, piana, a potem golenie brzytwą z chirurgiczną precyzją.
  • Usuwanie włosków ogniem - to chyba najbardziej egzotyczny moment. Barber owija patyczek w watę, podpala go i delikatnie „przypala” włoski w uszach lub na karku – błyskawicznie i bez bólu. To popularna technika w całej Turcji.
  • Maseczka na twarz  
  • Woskowanie uszu - barber wkłada do każdego ucha długą świeczkę i przypala je. Nie powiem, nasz lider Wojtek na fotelu u barbera z tymi świeczkami w uszach wyglądał niczym Shrek.
  • Masaż karku i ramion, ale też wyciąganie palców u rąk, czy zakładanie rąk za głowę.
  • Woda kolońska i stylizacja brody - intensywny zapach wody kolońskiej  (często cytrynowy lub lawendowy), działającej też antyseptycznie, unosi się w każdym tureckim barber shopie.

Ach, zapomniałabym: wszystko to oferowane jest w bardzo przystępnej cenie - koszt najbardziej luksusowego pakietu barberskiego wynosi jedynie ok. 60 zł.
A ja naiwna myślałam że do Turcji, to tylko po nowe zęby, albo pośladki się leci...

Printfriendly