piątek, 15 stycznia 2021

Projekt Pico del Teide

Pomysł na spędzenie tego dnia zrodził się w mojej głowie jeszcze przed ostateczną decyzją o zakupie wakacji 2020.
Absolutne "must see" Teneryfy.
Mowa oczywiście o wulkanicznym szczycie Pico del Teide - najwyższym szczycie nie tylko Hiszpanii, ale także wszystkich atlantyckich wysp. Mimo iż Teide jest najwyższym szczytem Hiszpanii nie zalicza się do Korony Gór Europy, bo faktycznie leży już w strefie afrykańskiej.
Jego charakterystyczny wierzchołek widoczny jest właściwie z każdego miejsca na wyspie, a zdobycie szczytu o wysokości 3.718 m n.p.m. wcale nie musi być trudne. Wszystko zależy od tego, kiedy i jak się na to zdecydujemy. Największą przeszkodą jaką możecie napotkać jest czas, bo wejście na sam wierzchołek, a właściwie na krater wulkanu wymaga zdobycia specjalnego bezpłatnego pozwolenia Parku Narodowego. A my niestety za wiele czasu nie mamy - opcja wyjazdu w połowie sierpnia na Teneryfę pojawiała się  dopiero 20 lipca. Zanim rezerwuję wakacje sprawdzam pierwsze dostępne permity. Ups... połowa października - w końcu pozwoleń  wydawanych jest tylko 200 sztuk dziennie. Shit! Być i nie zdobyć... To niemożliwe. 
Z pomocą przychodzi mi oficjalna strona Volcano de Teide  https://www.volcanoteide.com/pl/pico-del-teide-wejscie-bez-tajemnic-kompletny-przewodnik#section1 i wkrótce znajduję sposób na naszą wycieczkę. I właśnie dopiero wtedy ostatecznie dokonałam rezerwacji naszych wakacji na Teneryfie.
Od początku wiadomo, że na wulkan wybierzemy się tylko we dwoje. Kochana córcia zostanie z naszym małoletnim synem w hotelu, a kolega Tomek po kontuzji stopy niestety nie jest jeszcze w 
pełni sił. Reszta ekipy zostaje więc w Puerto de Santiago dopinając plany na kolejne, już wspólne dni.
Jest zaledwie trzeci dzień naszego pobytu - 19 sierpnia 2020 roku. Na tą datę za pośrednictwem strony Volcano de Teide zapisujemy się na wycieczkę na szczyt Pico del Teide z przewodnikiem. Wobec braku dostępnych permitów - to jedyne co nam pozostało. Bez pozwolenia jest jeszcze możliwość samodzielnego wejścia nocą, tak aby do 7:00 rano opuścić szczyt. W normalnym (niecovidowym) czasie można też przenocować w schronisku Altavista i także wejść bez pozwolenia - w tym przypadku nawet za dnia. Teraz jednak schronisko jest zamknięte.  Rezerwujemy więc wycieczkę z przewodnikiem z własnym dojazdem (opcja "odbiór z hotelu" znowu jest niemożliwa). Pozostaje nam więc na własną rękę dojechać do dolnej stacji kolejki. Jeszcze z Polski rezerwujemy auto na ten dzień. Godzina zbiórki pod kolejką niestandardowa jak na górską wyprawę - 12:00. Znowu jedyna możliwa do wyboru. I tak jesteśmy szczęśliwcami, bo kolejkę po lock-downie otwarto raptem kilka dni wcześniej. A więc startujemy...
Drogę z naszego hotelu do dolnej stacji kolejki Pico del Teide pokonujemy autem, ale jak zwykle wybieramy niekoniecznie najkrótszą drogę, tak aby w drodze do wulkanu zasmakować jeszcze przyrody Teneryfy. Samochód wypożyczony na cały dzień, trzeba więc skorzystać z okazji. Za to będzie kręto - nawigację nastawiamy na Vilaflor. Ta najwyżej położona wioska w całej Hiszpanii (1.400 m n.p.m.) przyległa jest do Parku Narodowego Teide. Liczne uprawy winorośli i otaczające wioskę sosnowe lasy sprawiają, że możemy zobaczyć mniej turystyczne oblicze Teneryfy. Południowa część wyspy jest bardziej zielona, więcej tu roślinności, choć podłoże glebowe to w zasadzie zastygnięta lawa wulkaniczna. W drodze do Parku Narodowego Teide - na północ od Vilaflor  - w miejscowości Viferon - zatrzymujemy się przy Mirador de Pino Gordo. 
To punkt widokowy ze słynną Pino Gordo - w dosłownym tłumaczeniu to "gruba sosna". A jest rzeczywiście olbrzymia. 
Obwód pnia sosny na wysokości klatki piersiowej wynosi 9,36 m, a jego szerokość 3,10-3,16 m. 
To najwyższe na całej Teneryfie drzewo osiąga całkowitą wysokość 45,12 m. - taką informację umieszczono na tablicy - choć wiele źródeł podaje nawet 60 metrów. 
To gatunek sosny endemicznie występującej tylko na Wyspach Kanaryjskich, a tak mocno wpisała się ona w historię Viferon, że jej oblicze widnieje w godle i na fladze tego miasta. W zasadzie na parkingu okazuje się, że jesteśmy jedynymi turystami odwiedzającymi to miejsce. Radek jeszcze chwile zostaje przy aucie, a ja schodzę po schodach w stronę pnia drzewa. Kiedy wołam męża, w odpowiedzi słyszę: "Dzień dobry". Tuż przy drzewie skromne stoisko urządził sobie nasz rodak. To starszy pan, który dwadzieścia lat temu zamieszkał na Teneryfie i sprzedaje tu rękodzieło. Patrząc na atrakcyjność wybrzeża wybrał sobie dość osobliwe i mało uczęszczane miejsce na handel - choć może w normalnych czasach turystów jest tu więcej. Przy okazji zwrócił naszą uwagę na niepublikowaną ciekawostkę nt. drzewa.
Otóż konar drzewa układa się w twarz Św. Piotra, która podobno spełnia życzenia.
Po kilkuminutowej rozmowie jedziemy w dalszą drogę, bo zanim dojedziemy do miejsca zbiórki zatrzymamy się jeszcze na parkingu w Guia de Isora przy Boca Tauce. 
Znajduje się tutaj pawilon wystawowy poświęcony Juanovi Evora - ostatniemu rodowitemu mieszkańcowi tej okolicy. Dopiero budowa drogi krajowej zakłóciła jego tradycyjny styl życia w zgodzie z naturą.
Pokój urządzony na wzór mieszkania wyposażony był we wszystko co niezbędne do życia, kozy dawały gospodarzowi mleko, z którego wyrabiał sery, a miód zbierał z własnych uli. Niestety próżno szukać tam pamiątkowych pieczątek z Parku Narodowego Teide. 
Kontynuujemy więc dalszą podróż, bo cel jest coraz bliżej.
A przydrożny krajobraz mocno odbiega od moich wszelkich wyobrażeń - podłoże zmienia się z zastygłej lawy wulkanicznej
w małozieloną, ale jednak roślinność. Gleby występujące tutaj zalicza się do najbardziej urodzajnych na świecie przez zawarte w popiołach wulkanicznych składniki odżywcze. Oczywiście im bliżej wulkanu, tym krajobraz staje się coraz bardziej księżycowy, a żadne fotografie nie są w stanie oddać specyfiki tej okolicy. 
Na miejsce zbiórki - pod dolną stację kolejki Teleferico del Teide  - dojeżdżamy około 11:30. Bez trudu znajdujemy miejsce do zaparkowania. 
Auta parkują bezpłatnie wzdłuż drogi dojazdowej i miejsc jest wystarczająco dużo. Najważniejsze pytanie, jakie rodzi nam się w głowie, to: jak się ubrać. Termometr wskazuje powyżej 30 stopni i jest bardzo słonecznie. Wszelkie poradniki mówiły o bluzie z długim rękawem i długich spodniach, my jednak bluzy wrzucamy do plecaków, a wyruszamy w krótkich spodenkach i bluzkach z krótkim rękawem. W obronie przed udarem słonecznym obowiązkowe jest nakrycie głowy, okulary przeciwsłoneczne i krem z wysokim filtrem  i w tym zakresie już nie dyskutujemy. No i bezwarunkowo maseczka. Koniecznie weźcie też zapas wody i ewentualny suchy prowiant - nie ma żadnych punktów gastronomicznych na dole, a tym bardziej na górze kolejki.
Dolna stacja kolejki linowej znajduje się na wysokości 2.356 m n.p.m. zaś szczyt na 3.718 m. n.p.m. stąd spodziewamy się dużej różnicy temperatur. 
Czekamy w oznaczonym pomarańczowym kółkiem miejscu spotkań tuż pod wejściem do sklepu z pamiątkami. Za chwilę pojawia się przewodnik grupy hiszpańskojęzycznej, a kilka minut później nasza anglojęzyczna przewodnik Miriam. Nasza grupa liczy zaledwie 9 osób, za to z różnych stron świata. W grupie jest miejscowy biegacz, Hiszpanie, Kanaryjka, Portorykańczyk, Austriak i Irlandczyk - jesteśmy jedynymi Polakami. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w pewnej chwili Portorykańczyk zagadnął mnie po polsku. Okazało się że był kilka lat temu w Warszawie i Wrocławiu, stąd znajomość kilku słów w naszym języku. Po sprawdzeniu listy padają najważniejsze pytania o nasz stan zdrowia. Z kolejki nie mogą korzystać osoby z chorobami układu sercowo -naczyniowego, kobiety w ciąży, dzieci poniżej 6 roku życia, także przewóz zwierząt jest niedozwolony. Całkowity zakaz korzystania z kolejki mają także osoby z trwałą bądź czasową niepełnosprawnością ruchową - a to na wypadek konieczności samodzielnego zejścia ze szczytu w razie problemów technicznych kolejki.
Ustawiamy się grupą w kolejce do wejścia i oczekujemy na swój wagonik. Tuż za bramką bezpieczeństwa czeka fotograf, który każdemu turyście cyka zdjęcie na tle plakatu z Pico del Teide. Będzie je można nabyć za 5 EUR po zjeździe ze szczytu. Kicz jakich mało! 
Kiedy nadjeżdża kolejka drzwi otwierają się i po wyjściu turystów zjeżdżających nią z góry, do środka wpada ekipa sprzątająca. Wnętrze jest dokładnie dezynfekowane, szyby i wszelkie poręcze czyszczone spirytusem. Dopiero wówczas możemy wejść do wagonu, w którym okna przez cały czas pozostają uchylone. Liczba osób przewożonych w kolejce także została zredukowana do 50%. 
 
Sam przejazd trwający około 8 minut, ukazuje nam zbocza pięknej doliny Ucanca na dnie wulkanu.
Jesteśmy na wysokości 3.555 m n.p.m., gdzie znajduje się punkt widokowy La Rambletta. Poza budynkiem stacji i toaletą nie ma tutaj żadnej infrastruktury - żadnej gastronomii, czy sklepiku z pamiątkami. Tuż po wyjściu z kolejki znajdujemy rozwidlenie szlaków. 
 
My wraz z przewodnikiem wybieramy szlak nr 10 - Telesforo Bravo, bo to jedyny który zaprowadzi nas na szczyt. Tuż za toaletami znajduje się punkt kontroli pozwoleń i po okazaniu dowodów osobistych jesteśmy wpuszczeni na właściwy szlak. Zaczynamy trekking już bez maseczek. Szlak to wygodna kamienna ścieżka i schodki.
Zmiana wysokości wiąże się także z nagłą zmianą ciśnienia i poziomu tlenu - powietrze jest tu rozrzedzone, dlatego podczas przebywania na szczycie i wspinaczki trzeba bacznie obserwować swój organizm. Niektórzy uskarżają się na ból głowy i nieprzyjemny zapach siarki - nasze samopoczucie na szczycie jest jednak doskonałe. To pewnie sama radość zdobywania wulkanu i adrenalina z tym związana dodaje nam skrzydeł i powietrza :)
Przy okazji spójrzcie na strój naszej przewodnik: kapelusz na głowie, biała koszulka z krótkim rękawem uzupełniona przez długie rękawki i długie spodnie - a więc zakryte wszelkie części ciała w ochronie przed udarem słonecznym.   
Kiedy zerkamy za siebie stacja kolejki pozostaje w dole.
Kilka razy zatrzymujemy się posłuchać opowieści przewodnika, np. o faunie i florze wulkanu. Na zdjęciu jedyna roślina występująca na terenie wulkanu Teide - stokrotka Teide Viola Chelvanthifolla, oczywiście pod ścisłą ochroną, bo występująca tylko w suchej i kamienistej kalderze wulkanu. Poza tym występuje tu około 400 endemicznych gatunków owadów. Przy dolnej stacji kolejki buszują jeszcze w skałach liczne jaszczurki. 
Im bliżej krateru tym bardziej w powietrzu unoszą się opary siarki. Wszędzie gdzie aktywność wulkanu jest widoczna znajdują się urządzenia pomiarowe.
 
Miriam wskazuje nam miejsce, gdzie możemy poczuć bijące serce  wulkanu. Uwaga, bo można sparzyć dłonie. Pico del Teide rzeczywiście jest czynny, choć ostatnia erupcja miała miejsce w 1909 roku. Na szczęście wulkan jest bardzo łagodny - w czasie jego wybuchów nie odnotowano ofiar w ludziach.
Technicznie wejście jest łatwe, ale dla bezpieczeństwa na ostatnim odcinku pojawiają się łańcuchy. Nasz spokojny spacer z górnej stacji kolejki na szczyt trwał od godziny 13:00 do 14:00.
 
No i dosłownie gwóźdź programu - oznaczone najwyżej położone miejsce na kraterze.

Zatem przed nami obowiązkowy punkt wycieczki:

sesja fotograficzna i 
kiedyś przeze mnie omijana skała z największą ekspozycją.
To co za nami to niebo, ocean i widok na pozostałe Wyspy Kanaryjskie: 
 
 La Gomera, El Hiero, La Palma - jak na wyciągnięcie ręki.
 
Poza tym majestatyczna kaldera wulkanu o średnicy do 15 km i obwodzie około 40 km.

Na samym szczycie spędzamy około 15 minut.
 
 Po zdobyciu krateru wulkanu opcje wycieczki są dwie: zjazd na dół albo spacer po okolicznych szlakach. Ostatni zjazd kolejką jest o 15:30, więc czasu nie mamy zbyt wiele. 
Odłączamy się od grupy i samotnie już eksplorujemy okolicę. Do dyspozycji mamy jeszcze dwie trasy trekkingowe prowadzące zboczami wulkanu - obie o średniej trudności i nie wymagające zezwolenia Parku Narodowego Teide:
  • szlak nr 11 do punktu widokowego Mirador de La Fortaleza (25 minut) z widokiem na północną część Teneryfy, dolinę La Orotava oraz masyw gór Anaga i
  • szlak nr 12 do punktu widokowego Mirador Pico Viejo (30 minut).
Wybieramy wygodny szlak nr 12.
U naszych stóp imponująca kaldera Las Cañadas del Teide 
ze śladami ostatnich erupcji wulkanicznych.
Stąd także zapewniony jest spektakularny widok na ocean i zarysy wysp La Gomera, El Hierro i La Palma
oraz 800 metrowy kolorowy krater góry Pico Viejo, zwanego inaczej Montana Chachorra.
Mam wrażenie, że tu swąd siarki jest mocniej wyczuwalny.
Stąd pięknie prezentuje się stożek wulkanu a z dala widoczne są rozmaite formacje skalne i bliźniacze szczyty: 
Los Roques de García i Montaña Guajara. 
Skała Roques Chinchado potocznie zwana Bożym Palcem stała się symbolem Teneryfy 
i umieszczona została na starym banknocie hiszpańskim 1000 pesetas.
Pod same skały Roques de Garcia podjeżdżamy dopiero w drodze powrotnej już po zjeździe kolejką na dół, parkując samochód przy punkcie widokowym La Ruleta.
Tak naprawdę można tu dojść pieszo z Pico Viejo. 
Dla tych, którzy ze względów zdrowotnych nie dotrą do górnej stacji kolejki polecam odwiedzić choćby same skały Roques de Garcia, wokół których prowadzi szlak nr 3, bardzo skrupulatnie opisany na stronie wakacjoner. 
Ten mały kompleks skalny ukazuje przepiękną panoramę na szczyt Pico del Teide. 
Oczywiście nie przepuściliśmy okazji i jeszcze raz - tym, razem już z resztą ekipy na zakończenie objazdówki po wyspie, odwiedzamy Roques de Garcia. 


Po przeciwnej stronie drogi znajduje się jedyny hotel położony w Parku Narodowym del Teide - Hotel Parador. Jako ciekawostkę mogę podać, że hotel dla swoich gości udostępnia nieodpłatnie dwa teleskopy do obserwacji gwiazd.
Na zakończenie jeszcze mały polski akcent. Otóż, przygotowując się do wakacji na Teneryfie z zaciekawieniem śledziliśmy aktualne relacje na vlogu Klaudii Stawiarskiej Love Explorer. W jednym z odcinków gospodarze gościli Marcina Jasińskiego - Polaka, który prowadzi bloga  Atrakcyjna Teneryfa. Marcin organizuje wycieczki w małych grupach po Teneryfie i to właśnie jego spotkaliśmy na parkingu przy Roque de Garcia. 
 Kilka dni później, podczas naszych ponownych odwiedzin Parku Narodowego Teide akurat oprowadzał swoich gości, co nie umknęło uwadze Tomka. Zatem na zakończenie obowiązkowe foty podróżniczego światka.   
W drodze powrotnej jeszcze zachłystujemy się okolicą podobną do torfowisk, mijając liczne lasy sosnowe - także odmienne od tych nam znanych z Polski. 
Foto: Roman 
Lasy pozbawione są zupełnie runa leśnego, a drzewa wyglądają niczym posadzone na górniczych hałdach.
Naszą wycieczkę kończymy o 19:00 w Puerto de Santiago, do którego dzieliła nas godzina jazdy i odległość 50 km. 
Ten dzień na zawsze zapadnie w naszej pamięci, bo choć na pierwszy rzut oka zdobycie Pico del Teide w czasach Covida graniczyło z cudem, choć w nieco emeryckim wydaniu - ale stało się możliwe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Printfriendly