niedziela, 28 lipca 2024

Przełęcz Cho La 5420 m npm - szczyt moich możliwości

26 kwietnia 2024 roku - piątek - 10 dzień trekkingu: Zonghla 4830 m npm - Dragnak 4700 m npm

Niech nie zwiodą Was wysokości przedstawione na starcie i mecie dzisiejszej wędrówki, bo jej głównym celem ma być przejście przez przełęcz Cho La. 

Nie kochani - to za mną to nie fototapeta! 

Cho La Pass to przełęcz położona na wysokości 5420 m npm, do której dostępu broni prawie pionowa ściana i lodowiec. Już sama myśl o kolejnym wysokim podejściu może być odstraszająca - przełęcz Cho La może stanowić trochę trudniejszy do przejścia odcinek, dlatego zaleca się zabrać ze sobą raki, lub co najmniej raczki. Dziś mają się one przydać.
Z Zonghla startujemy z lekkim opóźnieniem z powodu oczekiwania na śmigłowiec. Na szlak wyruszamy o godzinie 8:30. Cała droga do Dragnak zajęła nam 7 godzin na dystansie 7,80 km osiągnęliśmy całkowity wznios: 510 m i całkowity spadek: 736 m.
Szlak do Cho La Pass oznaczony jest co jakiś czas żółtymi tyczkami - to dobrze, tym bardziej że na szlaku jesteśmy dziś tylko my. Od razu daje się odczuć, że zdecydowana większość z EBC wraca tradycyjną drogą, inni zaś jeśli decydują się na Cho La Pass, pokonują ją w drodze do Everest Base Camp.
Początkowo nasza trasa prowadzi łagodnym zejściem - niebawem jednak dochodzimy do bardzo stromej ścianki.

Skały, które mamy do pokonania nigdy wcześniej tak nie wyglądały - te tutaj mienią się rudoczerwonymi kolorami. 

Mój przyspieszony oddech i zwolnione tempo może świadczyć tylko o jednym: to szybko rosnąca wysokość daje o sobie znać. Chwilę później osiągamy coś co wygląda jak przełęcz. Czyżby to już Cho La?....

Nie... za szybko...

Dopiero po przejściu przełęczy ukazuje nam się widok na kolejną dolinę i jęzor lodowca. 

Dochodzimy do czoła lodowca na Cho La - biały, lśniący w słońcu jęzor lodu, a pośród niego wąskie szczeliny.

Zakładamy raki i raczki - kto co akurat ma w swoim ekwipunku. Jak łatwo się domyślić nasi porterzy, którzy wyszli nam na przeciw i przewodnicy pokonują lodowiec w zwykłych butach.

Pancho chętnie fotografuje się z grupą.

Ekipa w pełnej gotowości.

(Źródło: Facebook)

Za chwilę ruszamy. 

Foto: Ilona

Grupa się rozciąga (na zdjęciu Tomek, Tatiana, Ania i Jacek). Ja idę dość wolno - choć droga przez lodowiec wcale nie jest pod górę. 

Biała plama zdaje się dla mnie nie mieć końca, a kiedy nagle zatapiam w szczelinie 3/4 długości mojego kijka czuję strach. Na szczęście towarzyszy mi porter, a żółte tyczki wyznaczają drogę. Oby tylko zachować spokój. Przede mną ostatni odcinek - strome podejście na przełęcz - ku mojej uciesze ubezpieczone stalową liną. Wspieram się na linie i o godz. 12:20 osiągam przełęcz. 

Niewiarygodne, że na wysokości 5420 m npm dostępne są solarne ładowarki do telefonu. 
To nasza dzielna ekipa przewodników (Shisir i Pancho) oraz porterów, którzy towarzyszyli nam na przełęczy.
Wspólne zdjęcie z ekipą Snowy Horizon na Cho La Pass 
(Źródło: Facebook)

Także na zejściu przełęcz wyposażona jest w liny stalowe i żółte tyczki. Do miejsca noclegu - Dragnak doszliśmy o godzinie 15:30. Meldujemy się w bardzo przyjemnej lodży Mountain Paradise Lodge. 

Duża jadalnia, w której dookoła wywieszone są panoramy Himalajów z opisami pozwala mi zastanowić się nad celem mojej himalajskiej wędrówki.

Chyba dziś najbardziej czuję się zdobywcą. Podczas kiedy jeszcze cztery lata temu bałam się łańcuchów, wdrapałam się po linie na sam szczyt... szczyt moich możliwości? Tak, to najwyższy punkt mojej wędrówki w Himalaje. I choć nie zdobyłam Kala Pattar, nie wejdę też na Gokyo Ri dziś czuję się spełniona... Ale, czy to o to w tym wszystkim chodziło? 

Im więcej czasu mija od tego dnia, tym bardziej odkrywam sens mojej podróży. Moje wyobrażenia o Himalajach zderzyły się z lodowatą rzeczywistością życia na minimum wygód, ale z maksimum doznań. To doskonałe środowisko do odkrycia samego siebie - rozliczenia się ze swoim ego. Zatem, czy ja w środku płaczę? Czy krzyczę?
Tak, krzyczę z radości, choć nie skaczę do góry z powodu tego, że to się udało, że mój organizm świetnie poradził sobie z wysokością.
Nie... jestem zwyczajnie z siebie zadowolona i ogromnie się cieszę, że zdałam ten egzamin - pokonałam swoje lęki i traumy.
W górach wysokich nie może chodzić o szczyt....tu chodzi o drogę... drogę do samego siebie. I tak jak w przykazaniu pielgrzymów z Tybetu:
"Tylko od Ciebie zależy, 
czy to jest góra święta,
czy stos kamieni,
czy z góry zejdziesz bardziej człowiekiem, 
czy tylko małpą."

poniedziałek, 22 lipca 2024

Droga EBC - Dzongla

25 kwietnia 2024 roku - czwartek  - 9 dzień naszego trekkingu, a to oznacza, że rozpoczynamy drogę powrotną do Lukli. Zwykle trasa powrotna biegnie tą samą drogą, jednak program naszej wyprawy obejmował powrót drogą nieco trudniejszą i zarazem ciekawszą. Pobudka w namiotach o 5:00, śniadanie w mesie o 6:00 i godzina 6:45 wyjście z bazy. 

Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na zdjęcia przy symbolicznej tablicy, 

która zasłoniła chyba najbardziej znany na świecie Everestowy kamień. 

Żródło: Facebook

 To tegoroczna inicjatywa i z tego co wiem, miesiąc później tablica została zdemontowana. No i bardzo dobrze, bo zasłaniała całą bazę - a miejsc poświęconych pamięci pierwszych zdobywców Everestu i tak po drodze jest wystarczająco.

Na zdjęciu symbole przekazane przez kolegów, którym nie udało się dojść do bazy - flaga firmy wspierającej Tomka     

 
a także koszulka Gienia promującego fundację "Gram Kibicuję Pomagam".

Chłopaki, już za chwilę się spotkamy. Gienia zgarniamy już w Gorak Shep, a Tomek dojdzie do nas do Dzongla -  miejsca dzisiejszego noclegu. Za chwilę następuje podział grupy - liderka proponuje drogę na Kala Pattar bezpośrednio z bazy - bez dochodzenia do Gorak Shep. Na taką drogę decydują się 4 osoby i jak się potem okazało, nie była to łatwa droga. To bardzo trudny technicznie, nieuczęszczany szlak. Właściwie cały dzień spędzamy osobno. My idziemy z Panczo do Gorak Shep, gdzie w Budha Lodge & Restaurant czeka na nas Gienio. Spędzamy tutaj ponad godzinę - zjadamy ciepły posiłek, napełniamy termosy i o 11:00 razem ruszamy w dalszą drogę.

 

 Zostawiamy jeszcze pamiątkową flagę.

Podczas pokonywania odcinka do Lobuche spotykam Monikę Witkowską i jej grupę. Cóż za spotkanie - to moja ulubiona himalaistka, podróżniczka i autorka kilkunastu górskich książek. Zresztą zajrzyjcie sami na Jej stronę - a może zdecydujecie się na wyjazd właśnie z https://monikawitkowska.pl/

Tych spotkań było dziś więcej. Kilka dni temu, podczas drogi do Namche Bazar poznaliśmy 11-latka - Stasia, który wraz z ojcem - podróżnikiem i himalaistą Janem Witkowskim wyruszył w Himalaje. Troszkę z niedowierzaniem słuchaliśmy planów jedenastolatka, który miał zdobyć Everest Base Camp drogą prowadzącą przez trzy przełęcze (Cho La pass, Renjo La i Kangma Pass). Chłopaki szli w przeciwnym kierunku niż my: najpierw przełęcze, a potem baza i powrót tradycyjną drogą. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy rozpromienionego Stasia spotkaliśmy w drodze z Lobuche do Dzongla (czyli już po pokonaniu trzech przełęczy). Spotkaliśmy się jeszcze po raz trzeci - już na lotnisku w Lukli. Mistrz!!! Chłopaki lecieli do Kathmandu na krótki odpoczynek, aby następnie na rowerach pokonać Annapurna Circuit. To wręcz niewiarygodne.

Odcinek Gorak Shep-Lobuche liczący 4 km zajmuje nam ok. 2 godzin. Stamtąd kierujemy się w stronę Cho La Pass.

Dla tych oszałamiających widoków warto podjąć każdy trud. Po drodze dołącza do nas Tomek, który dzisiejszą drogę do Dzongla pokonywał z Dingboche. Miało mu to pomóc w aklimatyzacji. 
Ostatni odcinek na dziś kończy się w Dzongla (Zonghla) na wysokości 4830 m npm.. 
To była bardzo długa droga - przez cały dzień wyszło około 16 km - oczywiście grupie, która nie zdecydowała się na zdobycie Kala Patthar. Do lodży docieramy przed 18:00. Dzongla to maleńka wioska, w której znajdują się zaledwie dwie skromne lodże. Zdecydowanie czuję to, że jesteśmy już niżej - oddech staje się bardziej miarowy i wracają siły. Pulsoksymetr po kolacji wskazuje mi 83. Ceny, które zanotowałam to: ładowanie powerbanka: 1000 Rs, średni termos wrzątku 1500 Rs. Kiedy grupa czeka na kolację docierają do nas zdobywcy Kala Patthar. Wracają szczęśliwi, lecz bardzo zmęczeni - a ja szczerze mówiąc nie do końca wierzyłam, że jeszcze dziś się spotkamy.

Niestety następnego dnia, po nocy spędzonej w Dzongla okazuje się, że drogi grupy ponownie się rozchodzą. 
Na nic zdały się wysiłki aklimatyzacyjne Tomka, nasilająca się choroba gardła jego żony oraz problemy z kolanem Roberta niestety eliminują Ich z dalszej wędrówki. 
Muszą skorzystać z helikoptera, który początkowo transportuje ich do szpitala w Lukli, a następnie do szpitala w Kathmandu. Poczekają na nas w stolicy Nepalu. 
A oto film Roberta, obejmujący drugą część Jego trekkingu. Wspaniała pamiątka - dziękuję bardzo:)  Zachęcam do subskrypcji kanału 722trebor pl   
Po raz kolejny żegnamy naszych towarzyszy, a my 
za chwilę wyruszamy na najwyższy (jak dla mnie) punkt wyprawy.

czwartek, 18 lipca 2024

Nareszcie Everest Base Camp

Przed nami najważniejszy dzień naszego trekkingu 24 kwietnia 2024 r.- środa. Dziś osiągniemy punkt kulminacyjny, a kolejną noc spędzimy w Bazie pod Mount Everestem. Takie rzeczy to mi się nawet nie śniły, bo w planie wyjazdu nie było to uwzględnione. Ot - taka niespodzianka od nepalskiej agencji  Snowy Horizon Treks and Expedition. Zanim jednak to nastąpi do przejścia odcinek 

Lobuche - Gorak Shep 5160 m - Everest Base Camp 5364 m 

Pobudka o 6:00 rano, śniadanie o 7:00. Dziś - razem z moją wyprawową koleżanką Iloną - pakujemy jedną wspólną torbę, z której korzystać będziemy w bazie. Z lodży w Lobuche wychodzimy przed 8:00. Idziemy dalej na północ morenową dolinką, ale kiedy tylko pojawia się "kierunkowskaz na piramidę" zbaczamy ze szlaku. 
Po około 20 minutach wędrówki zachodzimy do włoskiej stacji badawczej o dachu w kształcie ostrosłupa obłożonego panelami słonecznymi. Piramid International Laboratory to miejsce badań z zakresu meteorologii i topnienia lodowców, w którym także można zatrzymać się na nocleg. Położona na wysokości 5050 m npm. stacja badawcza została założona przez Włochów i to przez nich jest utrzymywana. 
Jeszcze tylko przez chwilę idziemy trawiastym wzgórzem, 
a po niespełna godzinie szlak zmienia się nie do poznania. Lodowiec sprawia niesamowite wrażenie. Krajobraz dzisiejszej wędrówki jest już zupełnie surowy: kamienie, skały, lód i zero roślinności. 
W końcu ok. godziny 11:30 dostrzegamy zabudowania Gorak Shep  (5160 m npm.) - ostatniej wioski przed Everest Base Camp. Tutaj zostawiamy jeszcze jednego kolegę - tak tylko na jedną noc. Niestety organizmu nie da się oszukać. Wiele ekip to właśnie w Gorak Shep planuje nocleg i przy okazji wejście na łagodnie wyglądające czarne wzniesienie Kala Patthar (5644 m). Nasza liderka ma jednak dla nas nieco inne plany.
Foto: Agnieszka
Gorak Shep w tłumaczeniu na język polski oznacza "martwe kruki". Czemu akurat taka nazwa? A może to na pamiątkę trekkersów, którzy tak jak my ostatkiem sił próbują osiągnąć bazę.  
Po przerwie lunchowej w Gorak Shep ruszamy w dalszą trasę. Schodzimy na leżący poniżej osady płaski teren, będący dnem wyschniętego jeziora. Droga do symbolicznego kamienia EBC zajmuje nam ok. 2 godzin. 
Dziś omijamy kolejkę kłębiącą się przed symbolicznym kamieniem na wejściu do Everest Base Camp (5364 m npm) i wędrujemy lodowcem w kierunku bazy namiotowej.
Żeby zrozumieć, jak daleka droga przez lodowiec przed nami, odnajdźcie ludzi na zdjęciu. 
Ania i Jacek 
Mimo zmęczenia radość nas rozpiera - wszak jeszcze trochę trudu i nocować będziemy w Everest Base Camp.
Przed nami przepiękny szczyt Pumori na granicy z Tybetem i ostatnie spojrzenie na Mt Everest 
- niski czarny wierzchołek skrywający się za granią Nuptse. Z bazy szczyt Everestu nie będzie już widoczny. 
Przejście po lodowym rumowisku zajmuje nam dobrą godzinę.
No i kolejny raz poleciały mi łzy... 
ze szczęścia naturalnie, bo o zmęczeniu w takim miejscu szybko się zapomina.   
Foto: Ilona
Nie ukrywam, że im bliżej było namiotów, tym bardziej droga się dłużyła. Nasze tempo było bardzo wolne - każdy krok na tej wysokości był ociężały. Nie... tu już zdecydowanie nie ma miejsca na wyścigi. 
I to chyba jest odpowiedź na pytanie, dlaczego mam tak mało zdjęć z samej bazy.
 Na szczęście zdjęciami ratują mnie Ania i Jacek.
Foto: Ania
Finalnie do miejsca noclegu dotarliśmy ok. godziny 15:30. Porterzy i duże bagaże już na nas czekały. 
 Foto: Ania
Namioty agencji Satori, w których nocowaliśmy znajdowały się mniej więcej w połowie bazowego miasteczka.
Wskazano nam namioty, w których mogliśmy się rozlokować - na szczęście wyposażone w maty. 
  
Foto: Ania
Wskazano także toaletę -  mały namiot usytuowany lekko na uboczu.
 
 Foto: Ania
A tak oto wygląda obozowa kuchnia.
Kolejny duży namiot, niczym mesa na statku, pełni funkcję jadalni, a zarazem świetlicy. To jedyne miejsce, w którym możemy się ogrzać przy piecyku na butlę gazową. W mesie jest też elektryczność - oczywiście pochodząca z baterii słonecznych....o prąd do naładowania telefonów, czy powerbanków nikt nie pyta. Pada pytanie o internet. Jest, ale jego cena jest tak zaporowa, że nikt z nas z niego nie korzysta. Na długim wspólnym stole stoją przekąski, Pringlesy (taka tuba na tej wysokości nie napełni się powietrzem i nie wybuchnie, jak klasyczne opakowanie chipsów), ciasteczka, kakao, nutella, różne rodzaje herbat, itp.   
Obiadokolacja, którą serwuje nam bazowy kucharz to poezja smaku: kurczak w buraczkowej panierce, spagetti, frytki, gotowane warzywa i pizza. Wspomnę tylko, że danie poprzedzone było wyjątkową higieną dłoni. Otóż każdy z nas otrzymał wyparzony mały, nieskazitelnie biały gorący ręczniczek, którym należało wytrzeć ręce. Serwis zasługujący na pięć gwiazdek.
W mesie spędzamy bardzo miły wieczór. Towarzyszą nam wyjątkowi goście: Karol Adamski i Agnieszka Maszewska, przygotowujący się wówczas do wejścia na Mt Everest (19 maja 2024 r. oboje stanęli na szczycie Everestu, czego im szczerze gratuluję). Z wielką przyjemnością wysłuchaliśmy ich opowieści o przygotowaniach do wyprawy, o życiu w bazie, rotacjach i o tym jak sobie radzą z dala od rodziny i znajomych.  
Miałam też szczęście spotkać w bazie Furba Ongdi Sherpa, który towarzyszył mojemu mężowi podczas wyprawy na Mera Peak. Mówi się, że "Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze" czy tam: "Świat jest mały", a to po prostu "Himalaje są małe" :)

Na zakończenie trochę zwykłych wspomnień:
Baza namiotowa ustawiona jest na lodowcu przykrytym w naturalny sposób kamieniami. To niesamowite kiedy śpisz i czujesz jak pod tobą trzaska lodowiec. To naprawdę słychać i czuć...a tego uczucia nigdy nie zapomnę. 
Foto: Rafał
Nie zapomnę też opowieści tych, którym lodowiec nie dał spać. 

Foto: Jadzia
"Jest środek nocy, gdzieś ok. 1:00 - słyszysz nawoływania szerpów, za jakiś czas wychodzisz i widzisz rząd czołówek wspinających się ponad bazą - kolejne osoby rozpoczynają swoją wędrówkę do obozu pierwszego. I to wszystko pod osłoną nocy przy delikatnym świetle księżyca"

Słuchajcie, Wy sobie nawet nie wyobrażacie jaką walkę ze sobą trzeba stoczyć, kiedy w środku nocy wzywa cię potrzeba fizjologiczna. Płytki, częsty oddech, zadyszka przy każdym ruchu, a ty musisz iść do toalety. 
Muszę szybko wydostać się z namiotu...
Tak ... szybko...
Sapię, dyszę...
Suwak śpiwora rozpięty...
Sapię, dyszę...
Na całe szczęście śpię w całym rynsztunku, nie muszę się ubierać...
Teraz buty...
Znajduję jeden i powoli wsuwam na stopę...
Sapię, dyszę...
Popuszczę, jak nic...
Jest i drugi .... włożony...
Sapię, dyszę...
Nie... ja już nie zdążę ich zawiązać....
Jeszcze tylko otworzyć namiot...
Sapię, dyszę...
Jeden suwak...
Jeszcze tylko pokonać tych kilkadziesiąt kamieni...
Popuszczę, jak nic...

Uff...Zdążyłam
Sapię, dyszę .... 

i zachwycam się na nowo... 


Printfriendly