środa, 5 czerwca 2024

Pierwsze kroki w Himalajach, czyli idziemy do Phakding

17 kwietnia 2024 - środa 

O godzinie 4:45 rozpoczyna się kolejny emocjonujący dzień. W sumie od godziny już nie śpię. Na szczęście za oknem nie wieje. Będzie dobrze... 5:15 punktualnie stawiamy się na zbiórce. 


Bagaże lądują na dachu busa i w ciągu kwadransa jesteśmy ponownie na lotnisku w Ramehchap. 

Dziś panuje tu istne szaleństwo - odprawa i ważenie bagaży nieco odmienne od znanych mi procedur. Kontrola bezpieczeństwa idzie w piorunującym tempie i w niespełna godzinę po przyjeździe na lotnisko jesteśmy już na sali odlotów. Nie ma tutaj żadnych rozkładów, komunikatów, czy tablic wyświetlających odloty -  po prostu, co jakiś czas pracownik obsługi zwołuje kolejny numer lotu. Istna partyzantka! Na lotnisku jest raptem jeden lub dwa samoloty, które co chwila unoszą się w powietrze lub lądują.

My lecimy małym 19-osobowym samolotem marki Dornier Do228  produkowanym do 1998 roku. Z ciekawości utrwalam na zdjęciu nr rejestracyjny samolotu 9N-AJH. 

Jak się właśnie okazało leciałam dokładnie tą samą maszyną, co mój mąż Radek w listopadzie 2021 roku - przy czym on leciał na trasie Kathmandu-Lukla. Ot taki zbieg okoliczności.... 

Radość jest wielka. Zajmujemy miejsca w samolocie - nie są one numerowane. Aby widzieć szczyty Himalajów warto zająć miejsce po lewej stronie. Startujemy 7:30.

Nasz lot trwa raptem 17 minut. Ależ co to było za 17 minut! 

Silniki samolotu ryczą znacznie głośniej niż w dużych maszynach, a i wstrząsy czuć troszkę inaczej, mimo iż zarówno start jak i lądowanie przebiegają dość płynnie. Ponoć trafiliśmy na pilotkę z bardzo bogatym doświadczeniem, znaną w całym Nepalu - na szczęście!

Widoki nie do opisania, bo choć lot zaczyna się ponad zielonymi wioskami i niewysokimi pagórkami, nagle zza chmur wyłaniają się himalajskie szczyty. Czy to góry, czy chmury? Jest tak pięknie, że idzie zwariować. Widok gór z lotu ptaka jest niesamowity, a wioski które mijamy po drodze zupełnie pozbawione są dróg i jakichkolwiek pojazdów mechanicznych. Dodatkowych emocji dostarcza świadomość że po wylądowaniu będziemy mieli te szczyty niemal na wyciągnięcie ręki. 

Lądowanie przebiega błyskawicznie - leciutko zatrzęsło i wbrew powszechnym opiniom absolutnie nie powodowało to żadnego dyskomfortu. 

Popłakałam się ze szczęścia - moje kolejne podróżnicze marzenie spełnione. 

Lotnisko im. Tenzinga-Hillary'ego w Lukli okrzyknięte zostało najniebezpieczniejszym lotniskiem na świecie. 

Położone jest na wysokości 2860 m npm. i słynie z wyjątkowo krótkiego pasa startowego (o długości 460 metrów i szerokości 20 metrów). 

W dodatku pas startowy - nachylony pod kątem 12 stopni - zaczyna się litą skałą, a kończy 600-metrową przepaścią. 
Jakby tego było mało problemy sprawia tu także pogoda (o czym sami się przekonaliśmy) - porywiste wiatry i niebo spowite gęstymi chmurami utrudniają ruch lotniczy, który zwykle odbywa się tu tylko do południa.     
Lądowanie w Lukli

Około godziny 8:00 po odebraniu bagaży - już wspólnie z porterami - idziemy do centrum miasteczka. 

Mijamy symboliczny pomnik pierwszych zdobywców Everestu -Hillary'ego i Tenzinga Norgay Sherpa
i przechodzimy pod bramą powitalną. 

Całą grupą idziemy do Everest Plaza, gdzie dostajemy śniadanie. Za chwilę czeka nas pierwszy przepak - w trakcie trekkingu dojdziemy z tym do wprawy. Duże bagaże musimy przygotować tak, aby porterzy mogli je zabrać do lodży - zabieramy z torby choćby kijki trekkingowe. Będziemy wędrować na lekko. Porterzy znacznie szybciej niż grupa wyruszają do Phakding 2610 m npm

Foto: Tatiana

Czas wolny po śniadaniu wykorzystujemy na ostatnie zakupy (wyżej będzie już coraz drożej) i spacer na przeciwną stronę lotniska. 

Wdrapujemy się na widoczny na zdjęciu taras widokowy w Buddha Lodge Lukla, gdzie popijając masala tea obserwujemy raz jeszcze lądujące i startujące samoloty. 

To dopiero początek dzisiejszych atrakcji - wszak za chwilę zaczynamy trekking. Z Lukli wychodzimy o godzinie 11:00.

Nad głowami trzepocą pierwsze kolorowe flagi modlitewne - o nich jeszcze napiszę. 

Foto: Radek 2022 r.

Przekraczamy symboliczną bramę, położoną w północnej części miasteczka. 

Dzisiejszy odcinek nie powinien sprawić żadnych trudności - to dobra rozgrzewka. Z wysokości tracimy 200 metrów, co nie oznacza jednak, że idziemy tylko z górki. Absolutnie w górach nie można tak myśleć - trochę z górki, trochę pod górę. 

Ścieżka prowadzi przez kolejne wioski wzdłuż rzeki Dhudh Kosi. Wzdłuż szlaku trekkingowego rozlokowane są lodże i guesthousy, skromne domy, sklepiki i restauracje z hasłem na szyldzie: "Well com" :)  Mijamy kolejne wioski: skromne zabudowania gospodarcze i rozległe pola uprawne, na których dopiero co wschodzą pierwsze źdźbła traw i roślin uprawnych. W drodze powrotnej będziemy mocno zadziwieni, jak wiele zmieniło się po dwóch tygodniach.

Uśmiechnięci tubylcy chętnie pozują do zdjęć, pozdrawiając turystów śpiewnym "Namaste". 

W trakcie codziennych zwykłych czynności, 

w trakcie robienia prania na kamieniu,

 

czy w trakcie jednoczesnego płukania włosów i prania. Tak niewiele mają, a tacy są szczęśliwi ...

Pierwsze młynki modlitewne, 
pierwsze kamienie Mani, 
pierwsze buddyjskie stupy rozlokowane na środku drogi, 
pierwszy raz słyszę też dźwięki mantry. 
No i naturalnie... pierwsze wiszące mosty. 

Pierwszy most robi na mnie niesamowite wrażenie - znowu robię coś pierwszy raz, przekraczam swoją kolejną strefę komfortu. 

Ten most jest w sam raz dla początkujących - nie jest nawet zawieszony nad rzeką, ale nad jakimś wąwozem. Cztery stalowe liny utrzymują metalowy pomost, kolejne dwie liny puszczone górą stanowią barierkę. 

Za każdym razem kurczowo trzymam się poręczy, nie zważając na wystające druty. 
Przyznam, że na moście trochę buja, a ja jestem jeszcze nieźle spanikowana. 
Koleżanka pyta, czy mogę jej zrobić zdjęcie w połowie mostu.
Matko, ja tu z życiem walczę, a oni mi zdjęcia każą robić... 
To tyle zapamiętałam z przejścia wiszącym mostem...
Foto: Ania
Potem było już coraz łatwiej, choć znacznie wyżej, nad rzeką, mniej stabilnie i bardziej tłumnie. 
Przy okazji porada: jeśli po moście idą jaki, trzeba poczekać aż przejdą i dopiero wchodzić na most.
Generalna zasada dotycząca zwierząt, jak również tragarzy na szlaku - zawsze puszczamy ich przodem, a mijając się z jakami podchodzimy jak najbliżej skały, tak aby zwierzęta mogły iść od zewnątrz ścieżki. 

Dzisiejsza trasa prowadziła kolejno przez miejscowości:  

Chheplung z uroczą stupą buddyjską,

stosami kamieni Mani. 
Om mani padme hum - Bądź pozdrowiony, skarbie w kwiecie lotosu - tak wyglądają zapisy mantry w języku tybetańskim
Nachipang,
w okolicy której to miejscowości zatrzymujemy się na lunch,
Ghat.

Tutaj z kolei zachwycamy się kolorowymi młynkami modlitewnymi, stanowiącymi jeden z najbardziej charakterystycznych symboli kultury tybetańskiej.

Nie omijamy żadnego - za każdym razem obracając młynki recytujemy mantrę - licząc na powodzenie wyprawy.

Kolejne słowa Om mani padme hum wypisane są na kolorowych chorągiewkach, 
także tych na moim plecaku.
Pamiętajcie, że należy obchodzić kamienie zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

Po około 4 godzinach docieramy do  celu – Phakding. 

Jeszcze tylko przejście ostatnim - czwartym - mostem nad rzeką Dhudh Kosi, obowiązkowe zdjęcie zbiorowe i meldujemy się w pierwszej lodży 

Sunrise Garden Lodge&Restaurant

Lodge  (czytaj: "Lodża") to nic innego jak górskie schronisko i tak należy je traktować. Niezależnie od nazwy - nawiązującej do gór, szczytów i tego z czym mogą kojarzyć się góry - bardziej standardem przypomina nasze schroniska, niż jakiekolwiek pensjonaty, hostele, a już na pewno nie hotele. 

Właściwie każda lodża wygląda podobnie: nieopodal wejścia znajduje się jadalnia, w której centralnej części ustawiona jest koza. To jedyne pomieszczenie w budynku, które jest ogrzewane - rano i wieczorem do pieca wrzuca się suszone odchody jaków. 

Lodża w Machermo
To jedyne źródło ciepła, które wbrew pozorom grzeje, ale nie śmierdzi. Dookoła rozstawione są stoły. Część noclegowa jest nieogrzewana - to pokoje oddzielone od siebie cienką płytą pilśniową, nie są izolowane w żaden sposób chociażby od hałasu. Do tego nieszczelne okna - wszystko to sprawia że nocą jest po prostu zimno.
W pokoju w Phakding stoją dwa łóżka i kosz na śmieci. W zasadzie przez cały nasz trekking w lodżach mieliśmy do dyspozycji pościel: poduszki, prześcieradła - jeśli nie kołdry, to co najmniej koce. Tym razem w pokoju mamy łazienkę z tradycyjną muszlą klozetową. Częściej jednak toaleta w tureckim stylu i umywalka usytuowane są w korytarzu. Zdarzało się że w pokoju był wieszak czy mały stolik, a w Namche Bazar nawet kontakt elektryczny (pamiętajcie zabrać ze sobą własny adapter). W lodżach zawsze można kupić wodę butelkowaną, czy zapłacić za ciepły prysznic, naładowanie powerbanka lub telefonu, czy dostęp do internetu.

Na zakończenie moje rady w sprawie internetu. Praktycznie przez cały pobyt w Nepalu (poza samą bazą EBC) miałam zasięg internetowy, który pochodził:

Po pierwsze: od miejscowego operatora Ncell (karta Sim kupiona w Kathmandu 20 GB na 30 dni to koszt 2500 NSR ok. 75 zł). O ile telefon obsługuje karty e-sim - jak najbardziej wchodzi w grę skorzystanie z tego dobrodziejstwa - sprawdzone przez uczestników mojej wyprawy. 

Zdarzyło nam się złapać zasięg Ncell w trakcie wędrówki np. przy Everest hotel view nad Namche Bazar.

Po drugie: posiłkowałam się także kartami zdrapkami, które sprzedawane są w lodżach i ważne przez 24 godziny - mimo przemieszczania się do kolejnych miejscowości. Mimo iż oficjalna cena takiej zdrapki wynosiła 700 NPR (21 zł), to im wyżej np. w Lobuche, czy w Dzongla trzeba było zapłacić 800 NPR (24 zł). Jak widzicie różnice cenowe nie są wcale takie duże, choć czasem zdarzało się, że najlepszy zasięg był tylko w jadalni.

Pierwszy górski post, tak jak i pierwszy dzień trekkingu właśnie się kończy. Zjadamy kolację, szybka toaleta i pora na sen. Wrażeń dziś nie zabrakło - oby tylko udało się zasnąć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Printfriendly