wtorek, 21 października 2025

Ararat - tam gdzie niebo dotyka ziemi

Dzień 4 akcji górskiej: Czwartek 4 września 2025 roku 

to dzień przeznaczony na atak szczytowy. Faktycznie ten dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie. Pobudka o godzinie 0:30, by już o 1:00 stawić się na śniadanie. Praktycznie gotowi do wyjścia w góry idziemy do messy, gdzie czekają już nasze termosy napełnione - zgodnie z zamówieniem: wodą lub herbatą. Trudno cokolwiek przełknąć o tej złodziejskiej porze, aczkolwiek rozum podpowiada, aby dostarczyć organizmowi trochę kalorii.

Na atak szczytowy wyruszamy o 2:00 w nocy. 
Foto: Tomek
Ustawiamy się gęsiego, bo droga jest wąska.
Foto: Tomek
 Czołówki rozświetlają niewielki pas terenu, a powietrze z kroku na krok, wydaje się coraz to bardziej lodowate.
Mój strój na atak szczytowy  - bo o to pytacie, oprócz bielizny składał się z: 
  • głowa: czapka cienka merino, czapka polarowa
  • szyja: buff polarowy
  • góra: longsleeve merino, bluza polarowa merino, kurtka puchowa primaloft, goretex,
  • dłonie: rękawiczki goretex, łapawice puchowe
  • dół: spodnie polarowe, skarpety grube merino, buty wysokie ocieplane goretex
Jak widzicie mam na sobie wiele warstw, a jeszcze jedna spoczywa na dnie plecaka. I tu rada: o ile udało mi się na to wszystko założyć jeszcze dodatkową kurtkę puchową, o tyle założenie spodni z membraną goretex to już był nie lada wyczyn. Mimo, iż moje wierzchnie spodnie są rozsuwane po bokach, przy tak silnym wietrze nie byłam w stanie ich założyć. Trzeba było je wcześniej ubrać, a nie szamotać nogawkami na wietrze. Oczywiście alternatywą mogły być też getry założone pod spodnie polarowe. Ostatecznie szłam tylko w spodniach polarowych, a komfort termiczny był tylko taki sobie.

Marsz na Ararat w ciemności lekko odsłoniętej światłem czołówek był monotonnym rytmem kroków i oddechów – jeden, drugi, trzeci. Rytmiczny, powolny marsz... 
Świat wokół przestawał istnieć. 
Był tylko szlak, ciemność i góra.
Niestety, co rusz wagony naszej kolejki odczepiały się. 
Ktoś idzie za wolno, potrzebuje częstszych postojów - zapada decyzja, że musi wrócić do obozu. Na kolejnym postoju, jakieś 100 metrów przewyższenia kolejna osoba mówi, że nie czuje się na siłach, by iść dalej. Zejdzie z nią lider Wojtek... i już do grupy nie dołączy. I wtedy słyszę mojego męża: 
- Mysza! Dalej idziesz sama!
- No co Ty? - mówię z niedowierzaniem w głosie. Radek już od wczoraj nie uskarżał się na ból głowy, nie kaszle - myślałam że w takim razie choroba jest zażegnana. Niestety na tej wysokości jest coraz mniej tlenu, a zapchane zatoki tylko pogarszają oddychanie.
- Jesteś pewien? A ja?
- Boję się, że nawet jeśli przejdę kolejne 100, czy 200 metrów i wtedy podejmę decyzję o odwrocie, wówczas pozbawię reszty grupy przedostatniego przewodnika, który w takim wypadku będzie musiał zejść tylko ze mną.
- Szacun - powiedziałam z zaciśniętym gardłem i łzy napłynęły mi do oczu. To nie tak miało być... 
UMÓWILIŚMY SIĘ.
I karawana szła dalej...a ja razem z nią.
Było przeraźliwie zimno - termometr wskazywał minus 10 stopni, którą to temperaturę potęgował wiatr o sile 45 km/h.

Aż w końcu przyszedł świt. Gdy pierwsze promienie słońca odbiły się od białego lodu, Ararat odsłonił swoje oblicze. Szczyt wydawał się być już blisko, ale każdy krok stawał się walką. To moment, w którym każdy z nas walczył już tylko ze sobą.
Po kolejnych pokonanych metrach taką walkę ze sobą toczą kolejne dwie osoby: ktoś potrzebuje tabletki, ktoś dodatkowych rękawiczek, ktoś po prostu gorącej herbaty. To nie jest łatwy trekking...I tak naprawdę, to nie przez zmęczenie, bo odległość do pokonania nie jest duża (ok. 3 km w górę), ale przewyższenie (1053 m!!!) i warunki atmosferyczne tej wędrówki nie ułatwiały. 
Zawsze mogłoby być gorzej.
W końcu około godziny 6:00 dotarliśmy do lodowca. Tutaj musimy już założyć raki. Akcja zakładania raków odbyła się w takim tempie, że trudno było się zorientować, kiedy raki były już na moich butach. Przewodnik Ali tak bardzo zangażował się w pomoc, że zanim zdjęłam łapawice, byłam już oporządzona przez Alego.
Przy okazji wspomnę, że próby zakładania i regulacja raków odbyły się dwa dni wcześniej, jeszcze w obozie pierwszym, tak aby sam proces zakładania raków odbył sie w tempie ekspresowym.
Gotowa do dalszej drogi, razem z koleżanką Justyną dostajemy zielone światło. Podczas kiedy Ali i Ramazan zakładają raki kolejnym osobom, my ruszamy w kierunku Araratu. 
Foto: Justyna
Do szczytu pozostaje już naprawę niewiele, a cała droga na szczyt jest widoczna, jak na dłoni. Tylko jęzor lodowca oddziela nas od celu naszej wędrówki. Biała tafla lodowca błyszczała w słońcu, a sam lodowiec okazał się i tak łaskawy. Pokrywa zbita niczym tafla lodu i mało widoczne szczeliny odróżniały go od lodowca, z jakim miałam do czynienia w Himalajach. Tam - na przełęczy Chola Pass to dopiero musiałam uważać na szczeliny - zresztą wówczas w pewnej chwili kijek zatopił mi się w jednej z nich. Na Araracie na szczęście, nie było takiego ryzyka. 
Gdyby tylko nie ten wiatr...który w pewnej chwili targał ze sobą rękawiczkę wędrowca. Jak się potem okazało, to rękawica Krzysztofa, który kiedy wdrapał się na szczyt próbował zrobić zdjęcie. Na szczęście idący na kóncu grupy Ali zgrabnie ją złapał.
Kiedy tak wędrowałyśmy z Justyną przez lodowiec, a szczyt był jak dosłownie o krok, przez myśl mi przeszło... że może wracam, że już wierzchołek widzę, że to już może starczy.... 
Przed nami – ostatnie metry. Pokonałam zmęczenie, pokonałam siebie... nie, nie strach, raczej lenia. 
Kiedy w końcu o godzinie 6:27 stanęłam na 5.137 metrach, serce biło szybciej niż kiedykolwiek, a ja miałam wrażenie, że ziemia zniknęła pod moimi stopami. 
Foto: Justyna
Ależ tu było pięknie...Gdzieś w dali majaczył Mały Ararat.
Foto: Justyna
Wiatr przepędzął chmury z prędkością, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam. 
Foto: Justyna
Panorama sięgała aż po horyzont, a niebo było tak czyste, jakby można było dotknąć jego krawędzi. 
W końcu Ararat nagrodził nas widokiem, którego nie da się zapomnieć. Nie da się jednak tego widoku Wam pokazać...było mi tak zimno, że nawet nie miałam ochoty wyciągać telefonu. Dzięki Justyna za fotki :)
W tym miejscu należą się także podziękowania dla naszego przewodnika Alego, Ani i Jacka za pamiątkowe zdjęcia na szczycie. To nie była zwykła wspinaczka – to było spotkanie z mitem, który nagle stał się rzeczywistością. 
A kiedy stałam na szczycie, na granicy nieba i ziemi, poczułam, że Ararat opowiada swoją historię tylko tym, którzy odważą się ją usłyszeć ....
Na samym wierzchołku nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, a schodząc ze szczytu, miałam wrażenie, że zostawiam za sobą nie tylko górę, ale i część siebie. 
To na zejściu poryczałam się jak dziecko - łzy pociekły mi przede wszytskim dlatego, że na Araracie znalazłam się sama. Nie byłam na to gotowa i musiałam to sobie spokojnie poukładać. 
Emocje wzięły górę...
Każdy metr w dół i promienie słońca przybliżały mnie z powrotem do świata ludzi, a jednocześnie oddalały od ciszy i majestatu, jakie Ararat rozdaje tylko wybranym chwilom. 
Po przejściu lodowca zdejmujemy raki. Mimo zmęczenia, które paliło w mięśniach i dłużącej się drogi do obozu, nogi same niosły. 
Dopiero teraz mogliśmy dostrzec, jak krętą i długą drogę pokonaliśmy.
Radek i reszta ekipy czekała na nas w Campie 2. 

Zgotowali nam wspaniałe powitanie - gratulacjom i uściskom nie było końca.
Wszyscy jesteśmy zwycięzcami, niezależnie od pułapu wysokości, jaki osiągnęliśmy.
Po kikugodzinnym odpoczynku w mesie (choć była też szansa na drzemkę) schodzimy do Campu 1, do którego docieramy o godz. 15:00.  To był bardzo wyczerpujący dzień, który kończymy uroczystą kolacją. 
Po kolacji czekała na nas niespodzianka - tortem urodzinowym Krzysztofa przy okazji uczciliśmy atak szczytowy. To był bardzo miły gest ze strony agencji. 
W obozie znów rozbrzmiewał śmiech i rozmowy - znowu góra pozwoliła nam na powrót do zwykłego życia. 
I tak Ararat okazał się dla nas łaskawy - kiedy wychodzimy z messy, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu zaczyna padać śnieg. Dopiero ciekawie musi być teraz na Araracie. 
Wkrótce po tym, wszyscy logujemy się w swoich namiotach i zapadamy w błogi sen. To nasza ostatnia noc w górach.

Dzień 5 akcji górskiej: Piątek 5 września 2025 roku 

to czas pożegnania z Campem 1 i jego ekipą. Po śniadaniu wraz z dźwiękami odśpiewanego "sto lat" wręczamy zebrane od wszystkich uczestników grupy napiwki w podziękowaniu za obsługę.

Jeszcze tylko pamiątkowe grupowe zdjęcia i ruszamy na dół. 
Nasze spakowane torby wyprawowe po raz ostatni lądują na grzbietach koni, choć mamy w grupie kolegę Irka, który sam targa swój plecak na dół. 
My na lekko schodzimy znaną nam trasą do miejsca, z którego w poniedziałek rozpoczynaliśmy nasz trekking. 
Towarzyszy nam obozowy pies - niestety bezimienny.

Kiedy znów znaleźliśmy się na równinie i spojrzałam wstecz, Ararat majaczył na horyzoncie jak odległy sen. Wiedziałam jednak, że to koniec tej górskiej przygody. Czułam się niezwykle spełniona, ale w środku wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo. 

Na szczycie pozostało moje zmęczenie, moje lęki, ale w doliny zabieram coś znacznie cenniejszego: poczucie, że 
MARZENIA - NAWET TE NAJWIĘKSZE- SĄ ZAWSZE DO ZDOBYCIA.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Printfriendly