Foto: Wojtek
A jednak dla "ludzi gór" to wciąż przede wszystkim wyzwanie – majestatyczny, samotny szczyt wulkaniczny wyrastający z równiny na 5.137 metrów.
Foto: Wojtek
Wiedziałam, że to nie będzie zwykłe wejście - to miał być kolejny sprawdzian dla samego siebie. Dziś mogę powiedzieć jedno: Ararat nie rozczarowuje – imponuje, zachwyca i zdecydowanie uczy pokory.
Jedno co trzeba podkreślić: TO BYŁ BARDZO TRUDNY TREKKING!
Aby rozpocząć trekking na Ararat trzeba dostać się we wschodnią część Turcji, dlatego też 31 sierpnia 2025 roku - w niedzielę o godz. 5:00 rano mamy najpierw transfer na lotnisko busem (w rytmach Shakiry), a potem liniami Turkish Airlines lecimy ze Stambułu do Van (TK 2746 7:50-10:00).
Aby rozpocząć trekking na Ararat trzeba dostać się we wschodnią część Turcji, dlatego też 31 sierpnia 2025 roku - w niedzielę o godz. 5:00 rano mamy najpierw transfer na lotnisko busem (w rytmach Shakiry), a potem liniami Turkish Airlines lecimy ze Stambułu do Van (TK 2746 7:50-10:00).
Na lotnisku w Van czeka na nas Mustafa - przedstawiciel miejscowej agencji, która obsługuje wyprawę. Czekamy jeszcze chwilę na bagaże, ponieważ część grupy nadawała bagaż do Van prosto z Polski. Na szczęście wszyscy swoje bagaże mają i Mustafa lokuje nas w busach. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w miejscowym markecie w celu zakupu wody i zimnych napoi. Uprzedzę domysły: bezalkoholowych naturalnie, bo nie dość, że tutaj alkohol nie jest dostępny "na każdym rogu", to tak naprawdę, bezwzględnie po alkohol przed i w trakcie wyprawy, nie sięgamy. Lotnisko w Van znajduje się tuż przy jeziorze Van, które podziwiamy już w trakcie lądowania.
Z Ferit Havalimani Airport Van wyruszamy w podróż do Dogyabazit ok. godz. 10:45, a droga zajmie nam około dwie i pół godziny. Z okien busów widzimy miasto VAN - centrum kulturalne kurdyjskiej mniejszości narodowej. Położone na wysokości 1750 m npm. Miasto to, ze względu na okoliczne piękno krajobrazu nazywane jest „Perłą Wschodu”. Stare, ormiańskie przysłowie mówi: "Van na tym świecie, a raj w przyszłym". To z Van pochodzi niezwykła rasa kota - Van. Kot Van potrafi pływać i poluje na ryby, a jego cechą charakterystyczną jest śnieżnobiałe futro i różnokolorowe oczy.
JEZIORO VAN, o którym wspomniałam to największe jezioro Azji Mniejszej - Van Golu ma 3.765 m kw powierzchni, a jego najbardziej oddalone brzegi dzieli 130 km. Chcąc, z kolei objechać całe jezioro dookoła trzeba pokonać 322 km. Położone jest na wysokości około 1.700 m npm nieopodal granicy z Iranem. Zresztą mury wyznaczające granice z Iranem i Armenią, podczas tej wyprawy będziemy widzieć kilkukrotnie. Szczyty otaczające nieckę jeziora Van sięgają nawet 4.000 m npm. Naukowcy twierdzą, że jezioro Van może służyć jako model do badań nad początkiem marsjańskich oceanów. Prawdopodobnie kiedyś najstarszy ocean na ziemi wyglądał tak, jak dzisiejsze jezioro Van, uchodzące za najbardziej sodowe jezioro na świecie. Z uwagi na dużą zawartość minerałów woda z tego zbiornika nie nadaje się do picia, jest natomiast odpowiednia do prania, co wykorzystują okoliczni mieszkańcy. Ze względu na bardzo oleistą konsystencję wody pływanie w jeziorze przypomina kąpiel leczniczą. Niestety płyn o takich właściwościach nie służy zwierzętom - ptaki i ryby żyją tylko przy ujściach rzek. Zgodnie z harmonogramem wyprawy zarówno jezioro Van, jak i miasto o tej nazwie jedynie mijamy, a zatrzymujemy się dopiero na przerwę lunchową przyZ Ferit Havalimani Airport Van wyruszamy w podróż do Dogyabazit ok. godz. 10:45, a droga zajmie nam około dwie i pół godziny. Z okien busów widzimy miasto VAN - centrum kulturalne kurdyjskiej mniejszości narodowej. Położone na wysokości 1750 m npm. Miasto to, ze względu na okoliczne piękno krajobrazu nazywane jest „Perłą Wschodu”. Stare, ormiańskie przysłowie mówi: "Van na tym świecie, a raj w przyszłym". To z Van pochodzi niezwykła rasa kota - Van. Kot Van potrafi pływać i poluje na ryby, a jego cechą charakterystyczną jest śnieżnobiałe futro i różnokolorowe oczy.
WODOSPADACH MURADIYE tur. Muradiye Şelalesi
na wysokości 1.857 m npm. Wodospady mają około 10 metrów wysokości i można je podziwiać zarówno z góry, jak i z dołu.Wodospady Muradiye zasilają rzekę Yaniktar, która wpada bezpośrednio do opisanego wyżej jeziora Van.
Miejsce to jest często wybierane na urządzanie pikników, tu także ulokowanych jest kilka małych bistro, w których serwowane są lunche dla takich grup, jak my.
Po smacznym posiłku w YASARLAR Cafe & Restaurant wyruszamy w dalszą drogę i do DOGUBAYAZIT dojeżdżamy na godzinę 14:30. Miasteczko położone jest na wysokości 1.625 m npm i oddalone 93 km na wschód od stolicy prowincji – miasta Ağrı oraz 35 km od granicy z Iranem. Dogubayazıt położone jest w wyśmienitej lokalizacji, u stóp biblijnej góry Ararat (tur. Ağrı Dağı). Takie położenie sprawia, że miasto jest doskonałą bazą wypadową dla turystów odwiedzających górę Ararat. Miasto szczyci się wielowiekowym kurdyjskim dziedzictwem kulturowym, które świętowane jest podczas dorocznego Festiwalu Kultury i Turystyki. Krótka historia miasta: Najdawniejsze ślady osadnictwa w Dogubayazıt sięgają czasów starożytnego Królestwa Urartu. W późniejszych czasach była to twierdza ormiańska, w której przechowywano królewski skarbiec. Z tamtego okresu pochodzi nazwa miasta "Daroynk", która funkcjonowała aż do podboju osmańskiego. W międzyczasie miasto kontrolowali Persowie, Rzymianie, Arabowie i Bizantyjczycy. W XVI wieku n.e. miasto otrzymało nazwę "Beyazit". Podczas wojny rosyjsko-tureckiej w latach 1877-1878 było kontrolowane przez Rosjan, którzy finalnie wycofali się z miasta wraz ze sporą populacją ormiańską. Emigranci z Beyazit nad brzegami jeziora Sevan założyli miejscowość Nowy Beyazit (obecnie Gavar w Armenii). W latach 30-tych XX wieku, w wyniku starć lokalnych Kurdów z wojskami tureckimi Beyazit zostało zniszczone. Obecna osada powstała poniżej dawnego miasta i otrzymała nazwę Dogubayazıt ("Wschodnie Beyazit").
Zakwaterowanie w hotelu Ararat w samym centrum miasteczka przebiega bardzo sprawnie.
Czasu mamy niewiele: spacer po mieście, w którym kolory witryn sklepowych pełnych asortymentu odzieżowego - także górskiego, mieszają się z wonią przypraw, suszonych owoców i melodią języka, którego brzmienie wydaje nam się zupełnie obce.
Dosłownie za grosze kupujemy przepysznego arbuza - jego słodycz i waga mocno odbiegają od tych europejskich egzemplarzy. W restauracji czeka nas wspólna wieczorna kolacja (porcje to jakiś "hard core"), a po niej przygotowania na trekking. W hotelu pozostawiamy depozyt - bez sensu jest zabierać wszystko w góry, tym bardziej, że nasze duże bagaże dźwigać będą konie.
Poniedziałek 1 września 2025 roku
Dzieci idą pierwszy dzień do szkoły, a my podekscytowani ruszamy na kolejną wyprawę naszych marzeń. Tylko, czy aby te nasze marzenia nie zbyt wybujałe... Życie zapewne to zweryfikuje.
I tak o godzinie 9:00, już w 18-osobowej ekipie ruszamy na akcję górską. Grupa jest mieszana, zarówno jeśli chodzi o płeć, jak i wiek - najmłodszy uczestnik wyprawy to 35 latek, podczas kiedy najstarszy na wyprawie świętuje 64 urodziny. Wiek nie jest tu żadnym wyznacznikiem - w zasadzie wszyscy są po raz kolejny w tzw. "wysokich górach". Mamy cztery małżeństwa, ojca z córką, parę kumpli, ale też pojedyncze osoby i uwaga: okazuje się, że nie jesteśmy jedyną 6 osobową grupą, która jedzie ze sobą kolejny raz na wyprawę. Otóż także trzech naszych nowych kolegów, poznało się na wyprawie na EBC i teraz w tym samym składzie postanowili powtórzyć trekking - tym razem na Ararat. Himalaje łączą !!!
Wszyscy uczestnicy są raczej doświadczeni wysokością i wysiłek fizyczny nie jest im obcy. To ludzie różnych zawodów: finansiści, pracownicy fizyczni, umysłowi, lekarze, weterynarze (a nie przepraszam: lekarze weterynarii :), śmieciarze (o co to, to nie!), branża beauty, kierowcy, budowlańcy, hotelarze, emerytowani policjanci - ludzie, których dzielą kilometry, pesele i tytuły, ale łączy jedna wspólna pasja - GÓRY. Wszak w górach jest miejsce dla każdego.
Po drodze mijamy kontrolę graniczną, której wygląd - przyznam szczerze - mrozi krew w żyłach.
Poruszamy się w zmilitaryzowanej strefie przygranicznej Turcji z Iranem i Armenią. Okazujemy paszporty, a następnie pogranicznicy sprawdzają nasze pozwolenia na trekking.
Pozwalają nawet na fotografie - byle bez numerów rejestracyjnych i służb. Kolejny patrol, który nas zatrzymuje to już policja. W chmurach skrywa się Ararat - niby blisko, a jak daleko...
A my jedynie z plecakami podręcznymi, w towarzystwie dwóch przewodników Ali i Ramazana oraz lidera Wojtka ok. godz. 10:50 ruszamy w stronę obozu pierwszego.
Po godzinie trekkingu - zasłużona przerwa na relaks.
Pierwsze kilometry marszu wiodą nas przez rozległe pastwiska. Ale nie kilometry będa miały tutaj znaczenie, bo tego dnia pokonujemy jedynie dystans 3,86 km. Aplikacja Garmina prawdę nam powie, choć w górach nikt nie liczy kilometrów, ale przewyższenia. Odjechaliśmy spod hotelu położonego na wysokości 1.625 m npm, następnie rozpoczęliśmy trekking z wysokości 2.482 m npm i po niespełna trzech godzinach marszu znaleźliśmy się na wysokości 3.353 m npm. Trochę dużo, jak na jeden dzień - na samym tylko trekkingu całkowity wznios wyniósł 873 metry.
Do Campu 1 docieramy przed godziną 14:00 i już w mesie czekają na nas kawa i herbata oraz przekąski. Dosłownie za chwilę zostają nam przydzielone dwuosobowe namioty, bo duże bagaże dotarły transportem konnym znacznie wcześniej, niż my.
Teraz konieczny będzie odpoczynek, bo zdecydowanie głowa musi dostosować się do tej wysokości. Tak - i to jest ten moment, który pamiętam z drogi do Namche Bazar. Muszę czym prędzej wziąć tabletkę od bólu głowy - dopóki mnie ta głowa ledwo "ćmi". Powtórzę jeszcze dawkę przed snem.... i to będzie koniec jakichkolwiek lekarstw, po które sięgam w trakcie tej wyprawy. Pulsoksymetr wskazuje całkiem mocne 90% (w domu zwykle pokazuje mi 94%).
Obóz pierwszy oznaczony jako 3.200 m n.p.m. faktycznie rozstawiony jest jednak znacznie wyżej, bo na 3.353 m npm.
Rozlokowaliśmy się w namiotach, które – ku naszemu zaskoczeniu – okazały się całkiem wygodne. Te dodatkowo izolowane folią termiczną pozwalają się wyprostować, co w takich warunkach jest sporym udogodnieniem.
Wewnątrz czekają dwa metalowe łóżka z materacami, dzięki czemu własne karimaty czy maty samopompujące pozostają zbędne. Wystarczy rozłożyć śpiwór – mój, z komfortem do -20°C, daje poczucie bezpieczeństwa w chłodniejsze noce.
Sam obóz zorganizowany jest naprawdę sprawnie. Na terenie campu jest prysznic (to ten biały niewielki parawan) z ciepłą wodą – ogrzewaną w baniaku przez słońce – a do tego dostęp do bieżącej zimnej wody. W mesie, w której wydawane są posiłki umieszczone jest gniazdko zasilane energią słoneczną, w sam raz do naładowania telefonów.
W niedalekiej odległości stoją trzy toalety, które przy zachodzie słońca prezentują się bardzo okazale.
Taka toaleta to tak naprawdę obudowana parawanem "dziura w ziemi" w stylu arabskim, które Tomek żartobliwie ochrzcił „dziurą ukojenia”... A ponieważ nawodnienie jest w górach rzeczą priorytetową, to i chodzić do toalety będziemy często...
No właśnie, nawodnienie: na każdą parę przypada pięciolitrowa bańka z wodą pitną. Kawa, herbata i wrzątek są zawsze pod ręką, tworząc namiastkę codziennego komfortu nawet w sercu tej dzikiej przestrzeni. Naprawdę na warunki i opiekę w obozie nie można narzekać, a przecież w obozie pierwszym spędzimy pierwsze dwie noce, ale także czwartą noc w drodze powrotnej ze szczytu.
No właśnie, nawodnienie: na każdą parę przypada pięciolitrowa bańka z wodą pitną. Kawa, herbata i wrzątek są zawsze pod ręką, tworząc namiastkę codziennego komfortu nawet w sercu tej dzikiej przestrzeni. Naprawdę na warunki i opiekę w obozie nie można narzekać, a przecież w obozie pierwszym spędzimy pierwsze dwie noce, ale także czwartą noc w drodze powrotnej ze szczytu.
Wkrótce lider zwołuje nas na kolację. To istna uczta przygotowana dla nas przez obozowego kucharza. Kuchnia oferowana na Araracie jest prosta, sycąca i dostosowana do górskich warunków, ale przy tym pełna charakteru i aromatów Bliskiego Wschodu.
Foto: Agnieszka
Codziennie na kolację serwowana jest inna zupa
Foto: Agnieszka
i drugie danie mięsne, często z makaronem, kaszą lub z ryżem. Któregoś dnia na kolację dostajemy gulasz z jagnięciną - długo duszony, z dodatkiem cebuli, papryki i przypraw takich jak kumin czy sumak.
Foto: Agnieszka
Oczywiście obok oliwek, obowiązkowo pojawia się też ezme - turecka salsa z pomidorów i papryki z dodatkiem sumaku, na którą przepis znajdziecie tutaj https://www.obiezysmak.pl/ezme/
Może kurdyjska kuchnia na Araracie nie jest wyszukana, ale w surowych górskich warunkach daje coś więcej niż tylko kalorie – buduje atmosferę wspólnego stołu, gdzie zmęczeni możemy choć na chwilę poczuć ciepło domu. A to właśnie w mesie toczy się całe obozowe życie, to tutaj poruszane są najważniejsze tematy: wspomnienia z pokonanego odcinka drogi, wymiana doświadczeń i anegdot trekkingowych, praktyczne rady dotyczące sprzętu, ale tu także w ruch idzie pulsoksymetr. W mesie panuje często klimat „wspólnoty drogi” i szybko okazuje się, że mimo, iż się wcześniej nie znaliśmy, łatwo nawiązujemy ze sobą kontakt.
Wszak wszystkich nas łączy ten sam wysiłek i ta sama wielka przygoda, która czeka "dosłownie za rogiem".
Wszak wszystkich nas łączy ten sam wysiłek i ta sama wielka przygoda, która czeka "dosłownie za rogiem".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz