wtorek, 22 lipca 2014

Weekend w Tatrach

Ach, co to był za weekend!!! Sprawdzian umiejętności, ale i wytrzymałości. 
Ruszamy we czwartek - 3 lipca 2014.
Jedni rankiem - inni po pracy.
Jedni z centralnej - inni z zachodniej części Polski.
Starsi, młodsi - nie ma to znaczenia... Wszystkich nas połączyła miłość do Tatr.
Spotykamy się w stolicy Podhala - w Zakopanem.
Dla mnie i Radka to pierwszy wyjazd z tą ekipą górskich łazików. Ciągle coś się nie składało, choć wyjazdy w Tatry z naszym udziałem - na typowe górskie wędrowanie - były, a jakże!!!
W 2011 roku ja i Radek na miejsce noclegu wybraliśmy nawet schronisko. Samochód pozostawiony na parkingu w Zakopanem na cztery dni, a my z całym ekwipunkiem na plecach ruszyliśmy wówczas w stronę Doliny Roztoki.
Nocleg w Roztoce wspominam z rozrzewnieniem. Wystarczy kliknąć tutaj, a już słychać śpiew ptaków.
http://www.schroniskoroztoka.com.pl/
Schronisko grzechu warte - choć nie dosłownie, bo nawet motto Walerego Eliasza Radzikowskiego na stronie schroniska, jakieś takie bliskie Bogu....
"W kim tkwi chociaż iskra poezji, ten na widok gór odczuwa do nich pociąg nieokreślony; jest coś, co ludzi tam zwabia. Na górze wydaje się człowiekowi, iż jest bliżej Boga"
Do dziś oboje pamiętamy mszę świętą odprawioną przez młodego księdza ratownika TOPR w Schronisku Roztoka na zakończenie sezonu letniego 2011 roku.
Ma to swój klimat, a poza nim nocowanie w schronisku daje możliwość obcowania z górami non-stop. Bliżej stąd na szlaki turystyczne, choć trzeba wziąć pod uwagę zupełnie inne warunki lokalowe, no i ten brak dojazdu samochodem.. 
Ale cóż - jak przygoda, to przygoda!!!.

Dziś wszystkie drogi zaprowadzą naszą grupę do Budrysówki.
http://www.budrysowka.pl/
Górska chata w Zakopanem z widokiem na Giewont 
foto: Marek/Aga
 i Hotel Kasprowy pomieści część naszej ekipy, składającej się z trzynastu osób dorosłych, jednego niemowlaka i psa. 

foto: Arek
Kilka osób nocuje w przestronnych pokojach dwuosobowych w Willi Budrysówka. Tym razem zupełnie nie uczestniczę w organizacji wyjazdu - wiozą mnie, jak kota - a raczej "myszę w worku".
Na miejsce dotarliśmy późnym czwartkowym wieczorem.
Zakwaterowanie, analiza map, wstępny plan i spać...
W piątek zbiórka bladym świtem. Ostatecznie ruszamy o 6:30.
Szybko nadrabiamy półgodzinne opóźnienie - niemal pod domem łapiemy busa do Kuźnic.
Pewnie kierowca busa mieszka nieopodal.
Bus zawozi nas do Kuźnic, skąd niebieskim szlakiem wchodzimy do granic Tatrzańskiego Parku Narodowego.
Zakup biletów indywidualnych można zastąpić biletem grupowym.
Wystarczy grupa 10 osobowa, by kupić bilet za 22,50 złotych. Pierwsza strata :) - za późno się zorientowaliśmy. Przyjemnym spacerkiem po pół godzinie docieramy na Polanę Kalatówki. Tu łapiemy szansę na pierwsze....a i właściwie dzisiaj ostatnie zdjęcie grupowe.
Dalej każdy idzie swoim tempem. Słońce świeci coraz mocniej.


Za kolejne 30 minut jesteśmy już w schronisku na Hali Kondratowej. Pierwsza przerwa na kawkę.
foto: Aga
Zaraz ruszamy dalej, a kierunkowskazy nam nie straszne...

foto: Aga

Idzie się przyjemnie, a widoki zapierają dech w piersiach.


foto: Aga



Z dala już widać cel naszej wędrówki
foto: Aga
foto: Aga
 Zwykle całe pielgrzymki turystów w japonkach, sandałkach zmierzają na ten szczyt. Na szczęście dziś jeszcze mało tu turystów i nie musimy stać w kolejce.
foto: Marek./Aga
A na szlaku z Kondrackiej Przełęczy na Giewont czekają na nas łańcuchy. Jeśli chodzi o mnie, będą to pierwsze łańcuchy w moim życiu...no może poza karuzelą łańcuchową.
Lęk wysokości i samo hasło "łańcuchy" już wywołują dreszcze.
Ania postanowiła dotrzymać mi kroku w tym moim "cykorzeniu". Dochodzimy więc do taśmy i Ania oświadcza: "Ja wracam!"
Stoję dosłownie kilka kroków przed nią. Panowie szybko wybijają nam ten pomysł z głowy słowami:
"Ale stąd już nie ma odwrotu - tutaj droga jest tylko jednokierunkowa!!"
Nie ma wyjścia - pomyślałyśmy - i ze zwieszonymi minami kontynuowałyśmy wędrówkę. 
Może z drżącymi łydkami, ale doszłyśmy do celu. 
foto: Marek
Łańcuchy okazały się wcale nie takie straszne, a na Giewont dotarłyśmy wcale nie na końcu grupy. 

Byłyśmy z siebie dumne ...Całe życie człowiek pokonuje swoje słabości. 
Na samym szczycie bardzo chętnie pozowałyśmy do zdjęć, ale pod warunkiem, że nikt nie kazał nam specjalnie się przemieszczać.
foto: Aga
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy Radek przyznał się do pewnego fortelu:
Otóż w miejscu, gdzie chciałyśmy zawrócić z drogi - owszem droga była jednokierunkowa... ale dopiero od kilku kroków. Tam gdzie stała Ania można jeszcze było zawrócić.
Mnie także wystarczyło zejść cztery kroki "pod prąd".
Tym sposobem zdobyłyśmy Giewont 1894 m npm.) i to bez NIESPODZIANEK.
foto: Jacek
Zejście ze szczytu potraktowałyśmy prawie na tyłku... oczywiście nie obyło się bez pomocy - Dzięki Jacku!!! 
Po zejściu zasiedliśmy wszyscy na trawie, by się posilić i naradzić.
I znowu rozłożone mapy i rysują się dalsze plany - dla mnie i Ani mało porywające: 

  • albo 5,5 godziny do domu - przez Czerwone Wierchy do Ciemniaka i zejście do Kir 
  • albo perspektywa samotnego 2,5 godzinnego powrotu z Giewontu czerwonym szlakiem prowadzącym przez Siodło, Grzybowiec do Doliny Strążyskiej. 

Wybieramy krótszą opcję - choć wcale nie prostszą - same ruszamy w powrotną drogę. 

Właśnie wyczytałam w przewodniku, że zimą ten szlak jest zamknięty.



Niejednokrotnie żałowałysmy, że na tej trasie zabrakło łańcuchów.
Nie raz przydałyby się. A te ekspozycje...i ten nasz lęki wysokości.  
W końcu jednak szlak prowadzi przez las. Ostatecznie około czternastej byłyśmy u wejścia do Doliny Strążyskiej. 
Stąd nietrudno o busa do Zakopanego. Warto powiedzieć kierowcy, gdzie chcesz wysiąść - wówczas jest szansa na opuszczenie busa wcześniej niż na Dworcu Autobusowym w Zakopanem.
Wysiadłyśmy naprzeciw wejścia do Kolejki na Gubałówkę. Zmachane zmierzałyśmy czym prędzej w kierunku domu i ulicy Ubocz omijając stragany pod Gubałówką.
Nie miałyśmy nawet ochoty na kupno korbaczy, czy oscypków.
Czym prędzej na kwaterę żeby tylko zdjąć buty. A i tak radość wielka płynie z moich ust: "NIE BOLĄ MNIE KOLANA!!!" 
Praca mojego rehabilitanta na schwał!!! Niech to wejście na Giewont będzie laurką dla Norberta. Chapeau bas!!!
W mieście jeszcze jedna nawigacyjna skucha i wreszcie trafiłyśmy pod strzechę Budrysówki.
Przed osiemnastą dotarła do nas kolejna trójka, która także odłączyła się od grupy. Reszta łazików, ze spieczonymi licami, zameldowała się w domu dopiero przed 19:00.
Wreszcie spotkaliśmy się przy wspólnym stole, grillu i dźwiękach gitary i tak zabrnęliśmy do końca jakże wyczerpującego dnia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Printfriendly