czwartek, 25 września 2025

Wyprawa na Ararat - rozpoczynamy część górską wyprawy

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Araracie, nie myślałam o nim jak o górze – raczej jak o micie. To przecież miejsce, które od wieków rozpala wyobraźnię: biblijna Arka Noego, święta góra Ormian, symbol tęsknoty i wolności. 
Foto: Wojtek
A jednak dla "ludzi gór" to wciąż przede wszystkim wyzwanie – majestatyczny, samotny szczyt wulkaniczny wyrastający z równiny na 5.137 metrów. 
Foto: Wojtek
Wiedziałam, że to nie będzie zwykłe wejście - to miał być kolejny sprawdzian dla samego siebie. Dziś mogę powiedzieć jedno: Ararat nie rozczarowuje – imponuje, zachwyca i zdecydowanie uczy pokory. 
Jedno co trzeba podkreślić: TO BYŁ BARDZO TRUDNY TREKKING!
Aby rozpocząć trekking na Ararat trzeba dostać się we wschodnią część Turcji, dlatego też 31 sierpnia 2025 roku - w niedzielę o godz. 5:00 rano mamy najpierw transfer na lotnisko busem (w rytmach Shakiry), a potem liniami Turkish Airlines lecimy ze Stambułu do Van (TK 2746 7:50-10:00).
Na lotnisku w Van czeka na nas Mustafa - przedstawiciel miejscowej agencji, która obsługuje wyprawę. Czekamy jeszcze chwilę na bagaże, ponieważ część grupy nadawała bagaż do Van prosto z Polski. Na szczęście wszyscy swoje bagaże mają i Mustafa lokuje nas w busach. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w miejscowym markecie w celu zakupu wody i zimnych napoi. Uprzedzę domysły: bezalkoholowych naturalnie, bo nie dość, że tutaj alkohol nie jest dostępny "na każdym rogu", to tak naprawdę, bezwzględnie po alkohol przed i w trakcie wyprawy, nie sięgamy. Lotnisko w Van znajduje się tuż przy jeziorze Van, które podziwiamy już w trakcie lądowania.
Z Ferit Havalimani Airport Van wyruszamy w podróż do Dogyabazit ok. godz. 10:45, a droga zajmie nam około dwie i pół godziny. Z okien busów widzimy miasto VAN - centrum kulturalne kurdyjskiej mniejszości narodowej. Położone na wysokości 1750 m npm. Miasto to, ze względu na okoliczne piękno krajobrazu nazywane jest „Perłą Wschodu”. Stare, ormiańskie przysłowie mówi: "Van na tym świecie, a raj w przyszłym". To z Van pochodzi niezwykła rasa kota - Van. Kot Van potrafi pływać i poluje na ryby, a jego cechą charakterystyczną jest śnieżnobiałe futro i różnokolorowe oczy.
Foto: Grzegorz
Kot rozsławił miasto na tyle, że w samym centrum postawiono wielki pomnik zwierzaka.
JEZIORO VAN, o którym wspomniałam to największe jezioro Azji Mniejszej - Van Golu ma 3.765 m kw powierzchni, a jego najbardziej oddalone brzegi dzieli 130 km. Chcąc, z kolei objechać całe jezioro dookoła trzeba pokonać 322 km. Położone jest na wysokości około 1.700 m npm nieopodal granicy z Iranem. Zresztą mury wyznaczające granice z Iranem i Armenią, podczas tej wyprawy będziemy widzieć kilkukrotnie. Szczyty otaczające nieckę jeziora Van sięgają nawet 4.000 m npm. Naukowcy twierdzą, że jezioro Van może służyć jako model do badań nad początkiem marsjańskich oceanów. Prawdopodobnie kiedyś najstarszy ocean na ziemi wyglądał tak, jak dzisiejsze jezioro Van, uchodzące za najbardziej sodowe jezioro na świecie. Z uwagi na dużą zawartość minerałów woda z tego zbiornika nie nadaje się do picia, jest natomiast odpowiednia do prania, co wykorzystują okoliczni mieszkańcy. Ze względu na bardzo oleistą konsystencję wody pływanie w jeziorze przypomina kąpiel leczniczą. Niestety płyn o takich właściwościach nie służy zwierzętom - ptaki i ryby żyją tylko przy ujściach rzek. Zgodnie z harmonogramem wyprawy zarówno jezioro Van, jak i miasto o tej nazwie jedynie mijamy, a zatrzymujemy się dopiero na przerwę lunchową przy
WODOSPADACH MURADIYE tur. Muradiye Şelalesi 
na wysokości 1.857 m npm. Wodospady mają około 10 metrów wysokości i można je podziwiać zarówno z góry, jak i z dołu.
Wodospady Muradiye zasilają rzekę Yaniktar, która wpada bezpośrednio do opisanego wyżej jeziora Van. 
Tu także znajduje się wiszący most - przypominający te znane nam z Himalajów. 
Miejsce to jest często wybierane na urządzanie pikników, tu także ulokowanych jest kilka małych bistro, w których serwowane są lunche dla takich grup, jak my.
Po smacznym posiłku w YASARLAR Cafe & Restaurant wyruszamy w dalszą drogę i do DOGUBAYAZIT dojeżdżamy na godzinę 14:30. Miasteczko położone jest na wysokości 1.625 m npm i oddalone 93 km na wschód od stolicy prowincji – miasta Ağrı oraz 35 km od granicy z Iranem. 
Dogubayazıt położone jest w wyśmienitej lokalizacji, u stóp biblijnej góry Ararat (tur. Ağrı Dağı). Takie położenie sprawia, że miasto jest doskonałą bazą wypadową dla turystów odwiedzających górę Ararat. Miasto szczyci się wielowiekowym kurdyjskim dziedzictwem kulturowym, które świętowane jest podczas dorocznego Festiwalu Kultury i Turystyki. Krótka historia miasta: Najdawniejsze ślady osadnictwa w Dogubayazıt sięgają czasów starożytnego Królestwa Urartu. W późniejszych czasach była to twierdza ormiańska, w której przechowywano królewski skarbiec. Z tamtego okresu pochodzi nazwa miasta "Daroynk", która funkcjonowała aż do podboju osmańskiego. W międzyczasie miasto kontrolowali Persowie, Rzymianie, Arabowie i Bizantyjczycy. W XVI wieku n.e. miasto otrzymało nazwę "Beyazit". Podczas wojny rosyjsko-tureckiej w latach 1877-1878 było kontrolowane przez Rosjan, którzy finalnie wycofali się z miasta wraz ze sporą populacją ormiańską. Emigranci z Beyazit nad brzegami jeziora Sevan założyli miejscowość Nowy Beyazit (obecnie Gavar w Armenii). W latach 30-tych XX wieku, w wyniku starć lokalnych Kurdów z wojskami tureckimi Beyazit zostało zniszczone. Obecna osada powstała poniżej dawnego miasta i otrzymała nazwę Dogubayazıt ("Wschodnie Beyazit").
Zakwaterowanie w hotelu Ararat w samym centrum miasteczka przebiega bardzo sprawnie. 
Czasu mamy niewiele: spacer po mieście, w którym kolory witryn sklepowych pełnych asortymentu odzieżowego - także górskiego, mieszają się z wonią przypraw, suszonych owoców i melodią języka, którego brzmienie wydaje nam się zupełnie obce. 
Niektóre witryny zaskakują podwójnie.
Dosłownie za grosze kupujemy przepysznego arbuza - jego słodycz i waga mocno odbiegają od tych europejskich egzemplarzy. W restauracji czeka nas wspólna wieczorna kolacja (porcje to jakiś "hard core"), a po niej przygotowania na trekking. W hotelu pozostawiamy depozyt - bez sensu jest zabierać wszystko w góry, tym bardziej, że nasze duże bagaże dźwigać będą konie.
Poniedziałek 1 września 2025 roku
Dzieci idą pierwszy dzień do szkoły, a my podekscytowani ruszamy na kolejną wyprawę naszych marzeń. Tylko, czy aby te nasze marzenia nie zbyt wybujałe... Życie zapewne to zweryfikuje.
I tak o godzinie 9:00, już w 18-osobowej ekipie ruszamy na akcję górską. Grupa jest mieszana, zarówno jeśli chodzi o płeć, jak i wiek - najmłodszy uczestnik wyprawy to 35 latek, podczas kiedy najstarszy na wyprawie świętuje 64 urodziny. Wiek nie jest tu żadnym wyznacznikiem - w zasadzie wszyscy są po raz kolejny w tzw. "wysokich górach". Mamy cztery małżeństwa, ojca z córką, parę kumpli, ale też pojedyncze osoby i uwaga: okazuje się, że nie jesteśmy jedyną 6 osobową grupą, która jedzie ze sobą kolejny raz na wyprawę. Otóż także trzech naszych nowych kolegów, poznało się na wyprawie na EBC i teraz w tym samym składzie postanowili powtórzyć trekking - tym razem na Ararat. Himalaje łączą !!! 
Wszyscy uczestnicy są raczej doświadczeni wysokością i wysiłek fizyczny nie jest im obcy. To ludzie różnych zawodów: finansiści, pracownicy fizyczni, umysłowi, lekarze, weterynarze (a nie przepraszam: lekarze weterynarii :), śmieciarze (o co to, to nie!),  branża beauty, kierowcy, budowlańcy, hotelarze, emerytowani policjanci - ludzie, których dzielą kilometry, pesele i tytuły, ale łączy jedna wspólna pasja - GÓRY. Wszak w górach jest miejsce dla każdego.
Po drodze mijamy kontrolę graniczną, której wygląd - przyznam szczerze - mrozi krew w żyłach. 
Poruszamy się w zmilitaryzowanej strefie przygranicznej Turcji z Iranem i Armenią. Okazujemy paszporty, a następnie pogranicznicy sprawdzają nasze pozwolenia na trekking. 
Pozwalają nawet na fotografie - byle bez numerów rejestracyjnych i służb. Kolejny patrol, który nas zatrzymuje to już policja. W chmurach skrywa się Ararat - niby blisko, a jak daleko...
W końcu dojeżdżamy do miejsca, w którym kończy się droga, a zaczyna prawdziwa wyprawa. 
Foto: Krzysztof
Foto: Krzysztof
Tutaj nasze duże bagaże lądują na grzbietach koni. 
Foto: Krzysztof
A my jedynie z plecakami podręcznymi, w towarzystwie dwóch przewodników Ali i Ramazana oraz lidera Wojtka ok. godz. 10:50 ruszamy w stronę obozu pierwszego. 
Po godzinie trekkingu - zasłużona przerwa na relaks.
Pierwsze kilometry marszu wiodą nas przez rozległe pastwiska. Ale nie kilometry będa miały tutaj znaczenie, bo tego dnia pokonujemy jedynie dystans 3,86 km. Aplikacja Garmina prawdę nam powie, choć w górach nikt nie liczy kilometrów, ale przewyższenia. Odjechaliśmy spod hotelu położonego na wysokości 1.625 m npm, następnie rozpoczęliśmy trekking z wysokości 2.482 m npm i po niespełna trzech godzinach marszu znaleźliśmy się na wysokości 3.353 m npm. Trochę dużo, jak na jeden dzień - na samym tylko trekkingu całkowity wznios wyniósł 873 metry. 
Do Campu 1 docieramy przed godziną 14:00 i już w mesie czekają na nas kawa i herbata oraz przekąski. Dosłownie za chwilę zostają nam przydzielone dwuosobowe namioty, bo duże bagaże dotarły transportem konnym znacznie wcześniej, niż my. 
Teraz konieczny będzie odpoczynek, bo zdecydowanie głowa musi dostosować się do tej wysokości. Tak - i to jest ten moment, który pamiętam z drogi do Namche Bazar. Muszę czym prędzej wziąć tabletkę od bólu głowy - dopóki mnie ta głowa ledwo "ćmi". Powtórzę jeszcze dawkę przed snem.... i to będzie koniec jakichkolwiek lekarstw, po które sięgam w trakcie tej wyprawy. Pulsoksymetr wskazuje całkiem mocne 90% (w domu zwykle pokazuje mi 94%). 
Obóz pierwszy oznaczony jako 3.200 m n.p.m. faktycznie rozstawiony jest jednak znacznie wyżej, bo na 3.353 m npm. 
Rozlokowaliśmy się w namiotach, które – ku naszemu zaskoczeniu – okazały się całkiem wygodne. Te dodatkowo izolowane folią termiczną pozwalają się wyprostować, co w takich warunkach jest sporym udogodnieniem. 
Wewnątrz czekają dwa metalowe łóżka z materacami, dzięki czemu własne karimaty czy maty samopompujące pozostają zbędne. Wystarczy rozłożyć śpiwór – mój, z komfortem do -20°C, daje poczucie bezpieczeństwa w chłodniejsze noce.
Sam obóz zorganizowany jest naprawdę sprawnie. Na terenie campu jest prysznic (to ten biały niewielki parawan) z ciepłą wodą – ogrzewaną w baniaku przez słońce – a do tego dostęp do bieżącej zimnej wody. W mesie, w której wydawane są posiłki umieszczone jest gniazdko zasilane energią słoneczną, w sam raz do naładowania telefonów. 
W niedalekiej odległości stoją trzy toalety, które przy zachodzie słońca prezentują się bardzo okazale.
Taka toaleta to tak naprawdę obudowana parawanem "dziura w ziemi" w stylu arabskim, które Tomek żartobliwie ochrzcił „dziurą ukojenia”... 
A ponieważ nawodnienie jest w górach rzeczą priorytetową, to i chodzić do toalety będziemy często...
No właśnie, nawodnienie: na każdą parę przypada pięciolitrowa bańka z wodą pitną. Kawa, herbata i wrzątek są zawsze pod ręką, tworząc namiastkę codziennego komfortu nawet w sercu tej dzikiej przestrzeni. Naprawdę na warunki i opiekę w obozie nie można narzekać, a przecież w obozie pierwszym spędzimy pierwsze dwie noce, ale także czwartą noc w drodze powrotnej ze szczytu.
Wkrótce lider zwołuje nas na kolację. To istna uczta przygotowana dla nas przez obozowego kucharza. Kuchnia oferowana na Araracie jest prosta, sycąca i dostosowana do górskich warunków, ale przy tym pełna charakteru i aromatów Bliskiego Wschodu. 
 
Foto: Agnieszka
Codziennie na kolację serwowana jest inna zupa
Foto: Agnieszka
i drugie danie mięsne, często z makaronem, kaszą lub z ryżem. Któregoś dnia na kolację dostajemy gulasz z jagnięciną - długo duszony, z dodatkiem cebuli, papryki i przypraw takich jak kumin czy sumak. 
Foto: Agnieszka
Oczywiście obok oliwek, obowiązkowo pojawia się też ezme - turecka salsa z pomidorów i papryki z dodatkiem sumaku, na którą przepis znajdziecie tutaj https://www.obiezysmak.pl/ezme/
Foto: Agnieszka - fanka arbuzów :)
Słodyczy nie ma wiele, ale bywa podawana chałwa i ciasto. Codziennie na stole obowiązkowo pojawiają się świeże owoce – przesłodkie arbuzy, melony czy winogrona. Arbuz jak zawsze wygrywa wszelkie rankingi smaku.
Rano czeka na nas skromne, ale pożywne śniadanie: jaja na twardo, wędlina, ser zółty, biały ser owczy, oliwki, pomidory, ogórki i UWAGA: frytki :) Nigdy nie brakuje też charakterystycznych placków lawasz, które pełnią rolę zarówno pieczywa, jak i „sztućców” do nabierania potraw. Do picia obowiązkowo mocna, czarna herbata – idealna, aby rozgrzać się przed dalszą drogą. 
Może kurdyjska kuchnia na Araracie nie jest wyszukana, ale w surowych górskich warunkach daje coś więcej niż tylko kalorie – buduje atmosferę wspólnego stołu, gdzie zmęczeni możemy choć na chwilę poczuć ciepło domu. A to właśnie w mesie toczy się całe obozowe życie, to tutaj poruszane są najważniejsze tematy: wspomnienia z pokonanego odcinka drogi, wymiana doświadczeń i anegdot trekkingowych, praktyczne rady dotyczące sprzętu, ale tu także w ruch idzie pulsoksymetr. W mesie panuje często klimat „wspólnoty drogi” i szybko okazuje się, że mimo, iż się wcześniej nie znaliśmy, łatwo nawiązujemy ze sobą kontakt.
Wszak wszystkich nas łączy ten sam wysiłek i ta sama wielka przygoda, która czeka "dosłownie za rogiem".
Foto: Wojtek
Mimo zmęczenia sen wcale nie przychodzi łatwo. W dodatku wędrówka w nocy do toalety na tej wysokości, to kolejne wyzwanie. Daleko w mroku, niczym rozsypane klejnoty na czarnym aksamicie, połyskują światła Dogubayazit. 
A co przyniesie jutro?...

czwartek, 18 września 2025

Turcja w nieco innym wydaniu

Para - buch! 
Koła - w ruch! 
Najpierw - powoli -
jak żółw - ociężale, 
Ruszyła - maszyna - 
po szynach - ospale, 
Szarpnęła wagony 
i ciągnie z mozołem, 
I kręci, się kręci się
koło, za kołem ... 
Julian Tuwim "Lokomotywa"
No to startujemy!!!! Górskie torby wyprawowe spakowane i czekamy na pociąg... pociąg lotniskowy. 

Nasza kolejna przygoda zaczyna się w miejscu, które z górami raczej się nie kojarzy – w tętniącym życiem Stambule. To właśnie tam, na końcówkę sierpnia, zaplanowaliśmy z pomocą agencji 4challenge wyprawę na majestatyczny Ararat – najwyższy szczyt Turcji. A ponieważ góra leży we wschodniej części kraju, przesiadka w Stambule była nieunikniona… i stała się naturalnym początkiem całej eskapady.

Termin: 29 sierpnia – 7 września 2025
Ekipa: nasza złota szóstka – Mysza, Radek, Ania, Jacek, Tomek i Agnieszka

Większość z nas wspólnie zdobywała już Himalaje rok wcześniej, jedynie Radek debiutuje w tym składzie. A ponieważ rozsiani jesteśmy po różnych zakątkach Polski i Europy, umówiliśmy się na wielkie spotkanie właśnie na lotnisku w Stambule. Agencja zorganizowała nam dodatkową noc w hotelu i wspólny transfer, gdyż reszta ekipy przylatywała do Stambułu dopiero następonego dnia. Dzięki temu będziemy mieli 24 godziny więcej na zwiedzanie tej gwarnej metropolii.
I wtedy – już na lotnisku – pojawiły się pierwsze łzy wzruszenia. Ach, co to było za spotkanie! 

Z Anią i Jackiem udało nam się spotkać w Pieninach i w Tatrach, ale Tomek i Agnieszka, mieszkający na stałe w Niemczech, nie mieli takiej okazji. Teraz znów byliśmy razem. Wróciły wspomnienia, jak na kartach fotoksiążki, pojawiła się ekscytacja i pewien niepokój o to, co przed nami. Wiedzieliśmy, że czeka nas kolejnych dziesięć dni pełnych przygód, nowych doświadczeń i – przede wszystkim – wspólnej radości z bycia w górach.

Lotnisko Stambuł-Atatürk (ISL) obsługuje zarówno loty krajowe, jak i międzynarodowe, ale jest też znanym portem przesiadkowym. Minimalny czas na przesiadkę to 90 minut, choć warto wspomnieć, że linie Turkish Airlines, w przypadku dłuższych przesiadek, oferują tu nie lada usługę. Otóż, jeśli IST jest portem przesiadkowym w lotach międzynarodowych, a czas oczewiwania na kolejny lot wynosi między 6 godzin a 24 godziny, to linia proponuje na jej koszt zwiedzanie Stambułu. Usługa Touristanbul jest całkowicie bezpłatna, a w jej skład wchodzą bilety wstępu oraz posiłek. Warto więc skorzystać - szczegółów szukajcie na stronie linii w zakładce Touristanbul

Lotnisko oddalone jest od centrum Stambułu około 50 km, a przejazd samochodem po zakorkowanym mieście potrafi zająć około godziny. Oczywiście alternatywą jest metro linii M11, które łączy terminal z dzielnicą Gayrettepe. Więcej informacji na temat lotniska znajdziecie w tym artykule. Mimo porannych wylotów z naszych rodzimych portów do hotelu docieramy ok. godz. 17:30. Hotel, w którym zatrzymujemy się na dwie noce przed częścią trekkingową wyprawy, to Sude Konak usytuowany w dzielnicy Sultanahmet - w samym sercu Stambułu. Większość flagowych atrakcji miasta mamy w zasięgu kilkuminutowego spaceru, a widok jaki oferuje hotel.... prosto na Hagię Sophię - sprawiają, że jego lokalizacja jest na "szóstkę z plusem".
Pokoje klimatyzowane z łazienkami, mini lodówka z wodą dla gości, w cenie noclegu śniadanie. Zwykle dostępne w godzinach 8:00-10:00, natomiast na życzenie agencji w dniu wylotu do Van serwowane jest nawet o godz. 4:30. Gdybym miała ponownie odwiedzić Stambuł - z całą pewnością na nocleg wybrałabym hotel Sude Konak raz jeszcze.
Kiedy docieramy do hotelu, jest na tyle wcześnie, że warto wykorzystać popołudnie. Pośpiesznie zrzucamy bagaże, buty trekkingowe zamieniamy na sandałki i wyruszamy w miasto.
Piątkowy wieczór poświęcamy na rejs po cieśninie Bosfor. Propozycji jest wiele: od zorganizowanych wycieczek spod drzwi hotelu, przez rejs zakupiony w porcie - z atrakcjami w postaci kolacji, tańców Derwiszów, wieczoru tureckiego, czy disco-błysko, aż po niskobudżetową opcję - przepłynięcie  na część azjatycką między Eminönü, a Rumeli Kavağı miejskim promem, za niecałe 4,00 zł (44 TL). Decydujemy się przejść do portu i na miejscu dokonać wyboru. I tak, po drodze musimy odwiedzić kantor. Przejście do portu Eminönü to właściwie kwadrans i kilka przecznic... a tam już pełna oferta rejsów: do wyboru, do koloru. Droższe opcje zaczynają się od 65 EUR za osobę i trwają ok. 3 godzin. Jest jeszcze opcja pośrednia - rejs wycieczkowy, bez dodatkowych atrakcji. Tylko my i Stambuł :) 
Rzeczywiście, zarówno czas trwania rejsu, jak i cena są dla nas atrakcyjne. Za ok. 21 zł (250 TL) mamy 1,5 godzinny rejs. Bilety kupujemy w kasie (możliwość płatności kartą) i o godz. 18:30 odpływamy. Rejs po Bosforze był jednym z najpiękniejszych momentów naszego pobytu w Stambule. Już sam widok miasta od strony wody robi ogromne wrażenie – można jednocześnie podziwiać azjatycką i europejską część metropolii, które spotykają się w tym niezwykłym miejscu. Statek wypływa z portu w okolicach Eminönü. 
Na pokładzie można zakupić przekąski, owoce, ale także serwowana jest turecka herbata, która smakuje tutaj wyjątkowo. 
Swoje usługi oferuje także fotograf i wyjątkowo wygadana papuga...

Jednak największe wrażenie robią na nas monumentalne mosty łączące dwa kontynenty – zwłaszcza Most Bosforski, pięknie prezentujący się na tle błękitnej wody.

Po drodze mijaliśmy pałace osmańskie, takie jak Dolmabahçe czy Beylerbeyi Saray,
Pałac Çırağan – dawny pałac osmański, dziś luksusowy hotel Kempinski, 
Meczet Ortaköy,
ale także liczne drewniane rezydencje (yalı), rozsiane wzdłuż wybrzeża – świadectwo dawnej świetności i bogactwa.

Rejs trwał niecałe półtorej godziny (co jest w zupełności wystarczające), a cała podróż zakończyła się wraz z zachodem słońca. 

Kiedy statek dobijał do brzegu, powoli zapalały się światła Stambułu, a Bosfor lśnił w pomarańczowych i różowych odcieniach. To był dla nas doskonały czas na wspólną kolację w pobliskiej restauracji Turgut.

Wkrótce okaże się, że kuchnia turecka, jakiej możemy skosztować w Stambule będzie mocno odbiegać od smaków, które czekają na nas podczas trekkingu. Nie sposób pominąć faktu, że ceny w restauracjach stambulskich są niestety dość wysokie (koszt posiłku jednej osoby to ok. 100 zł). Na szczęście w Stambule spędzamy niezgoła dwa dni. 
 

Po kolacji z przyjemnością idziemy na wieczorny spacer w okolice Hagii Sophii.
Wejście do Pałacu Topkapi, do którego wybierzemy się kolejnego dnia.
Fontanna Sułtana Ahmeda III
Hagia Sophia
Plac Sułtana Ahmeda a na nim: kolumna wężowa

i obelisk Teodozjusza.
Hipodrom i znajdująca sie na nim fontanna cesarza Wilhelma II.
A taki widok mamy z balkonu hotelu Sude Konak.
Ponieważ, ja i Radek wracamy do Stambułu po 13 latach, stąd też topowe zabytki miasta, mamy już zaliczone. Zachęcam do lektury mojej relacji z 2012 roku, a zobaczycie te miejsca za dnia.
Kolejny poranek spędzamy na zwiedzaniu Pałacu Topkapi. 
Ja i Radek kupujemy bilety tylko na tą atrakcję w cenie 2400 TL (ok. 210 zł), pozostali na tej stronie kupują tzw. bilety combo: https://topkapipalacetickets.com/ w cenie 109 EUR obejmujące także Cysterny i Hagię Sophię.
Tuż po wejściu na teren pałacu znajduje się Hagia Irene - najstarsza świątynia w Stambule.

Zaczynamy od zwiedzania Haremu - jest to przestrzeń bogato zdobiona, z rozległymi pomieszczeniami i łaźniami używanymi przez sułtana oraz jego żony i konkubiny. 
Harem to przede wszystkim apartamenty sułtanek, prywatne łaźnie, komnaty eunuchów.
W haremie znajdują się najbardziej zdobione sale pałacu.
Sala Tronowa w Haremie
Następnie przechodzimy prze kolejne dziedzińce. Liczne ozdoby, biżuteria, a nawet sułtańskie stroje - wszystko to możemy zobaczyć w kolejnych częściach Pałacu Topkapi.


Przechodzimy przez kolejne, coraz to piękniejsze cztery dziedzińce pałacu.
Tarasy widokowe na czwartym dziedzińcu.

Tu wnęki służą do przechowywania turbanów.

Publikuję zaledwie kilka zdjęć na zachętę, ponieważ nie jestem w stanie zrobić Wam dokładnego przewodnika po pałacu Topkapi. Jest wiele ciekawych opracowań na ten temat - ja akurat polecam blog https://www.naszeszlaki.pl/archives/83305
Po wyjściu z Topkapi Saray rozdzielamy się: kiedy ja i Radek ruszamy na Wielki Bazar 
w poszukiwaniu banknotów dla Radka, 
reszta zwiedza znane nam już Cysterny i Hagię Sophię.
Za kilka godzin znów spotykamy się - tym razem w Błękitnym Meczecie.
Aby wejść do Błękitnego Meczetu zostajemy doposażeni w specjalne chusty i jak na prawdziwych dziadków przystało prezentujemy sie w tych strojach znakomicie.
 Błękitny Meczet odwiedzamy już w powiększonym składzie -dołączają do nas nowi członkowie ekipy - Mateusz i Konrad.
Hagia Sophia za dnia.
Tego wieczoru nasza górska ekipa jest już prawie w komplecie.
Około godziny 16:00 docierają kolejni uczestnicy wyprawy i w końcu wszyscy z liderem Wojtkiem na czele, spotykamy się  na wieczornej kolacji. W gwarze rozmów, przy aromacie tureckich potraw, powoli rodzi się atmosfera jedności i podekscytowania. 
Te dwa dni w Stambule pozwoliły nam poczuć puls tej niezwykłej metropolii – mostu między Wschodem a Zachodem – lecz myślami jesteśmy już gdzie indziej. Przed nami bowiem, wielka górska przygoda, a Ararat czeka, by sprawdzić naszą siłę i marzenia.

Printfriendly