wtorek, 21 października 2025

Ararat - tam gdzie niebo dotyka ziemi

Dzień 4 akcji górskiej: Czwartek 4 września 2025 roku 

to dzień przeznaczony na atak szczytowy. Faktycznie ten dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie. Pobudka o godzinie 0:30, by już o 1:00 stawić się na śniadanie. Praktycznie gotowi do wyjścia w góry idziemy do messy, gdzie czekają już nasze termosy napełnione - zgodnie z zamówieniem: wodą lub herbatą. Trudno cokolwiek przełknąć o tej złodziejskiej porze, aczkolwiek rozum podpowiada, aby dostarczyć organizmowi trochę kalorii.

Na atak szczytowy wyruszamy o 2:00 w nocy. 
Foto: Tomek
Ustawiamy się gęsiego, bo droga jest wąska.
Foto: Tomek
 Czołówki rozświetlają niewielki pas terenu, a powietrze z kroku na krok, wydaje się coraz to bardziej lodowate.
Mój strój na atak szczytowy  - bo o to pytacie, oprócz bielizny składał się z: 
  • głowa: czapka cienka merino, czapka polarowa
  • szyja: buff polarowy
  • góra: longsleeve merino, bluza polarowa merino, kurtka puchowa primaloft, goretex,
  • dłonie: rękawiczki goretex, łapawice puchowe
  • dół: spodnie polarowe, skarpety grube merino, buty wysokie ocieplane goretex
Jak widzicie mam na sobie wiele warstw, a jeszcze jedna spoczywa na dnie plecaka. I tu rada: o ile udało mi się na to wszystko założyć jeszcze dodatkową kurtkę puchową, o tyle założenie spodni z membraną goretex to już był nie lada wyczyn. Mimo, iż moje wierzchnie spodnie są rozsuwane po bokach, przy tak silnym wietrze nie byłam w stanie ich założyć. Trzeba było je wcześniej ubrać, a nie szamotać nogawkami na wietrze. Oczywiście alternatywą mogły być też getry założone pod spodnie polarowe. Ostatecznie szłam tylko w spodniach polarowych, a komfort termiczny był tylko taki sobie.

Marsz na Ararat w ciemności lekko odsłoniętej światłem czołówek był monotonnym rytmem kroków i oddechów – jeden, drugi, trzeci. Rytmiczny, powolny marsz... 
Świat wokół przestawał istnieć. 
Był tylko szlak, ciemność i góra.
Niestety, co rusz wagony naszej kolejki odczepiały się. 
Ktoś idzie za wolno, potrzebuje częstszych postojów - zapada decyzja, że musi wrócić do obozu. Na kolejnym postoju, jakieś 100 metrów przewyższenia kolejna osoba mówi, że nie czuje się na siłach, by iść dalej. Zejdzie z nią lider Wojtek... i już do grupy nie dołączy. I wtedy słyszę mojego męża: 
- Mysza! Dalej idziesz sama!
- No co Ty? - mówię z niedowierzaniem w głosie. Radek już od wczoraj nie uskarżał się na ból głowy, nie kaszle - myślałam że w takim razie choroba jest zażegnana. Niestety na tej wysokości jest coraz mniej tlenu, a zapchane zatoki tylko pogarszają oddychanie.
- Jesteś pewien? A ja?
- Boję się, że nawet jeśli przejdę kolejne 100, czy 200 metrów i wtedy podejmę decyzję o odwrocie, wówczas pozbawię reszty grupy przedostatniego przewodnika, który w takim wypadku będzie musiał zejść tylko ze mną.
- Szacun - powiedziałam z zaciśniętym gardłem i łzy napłynęły mi do oczu. To nie tak miało być... 
UMÓWILIŚMY SIĘ.
I karawana szła dalej...a ja razem z nią.
Było przeraźliwie zimno - termometr wskazywał minus 10 stopni, którą to temperaturę potęgował wiatr o sile 45 km/h.

Aż w końcu przyszedł świt. Gdy pierwsze promienie słońca odbiły się od białego lodu, Ararat odsłonił swoje oblicze. Szczyt wydawał się być już blisko, ale każdy krok stawał się walką. To moment, w którym każdy z nas walczył już tylko ze sobą.
Po kolejnych pokonanych metrach taką walkę ze sobą toczą kolejne dwie osoby: ktoś potrzebuje tabletki, ktoś dodatkowych rękawiczek, ktoś po prostu gorącej herbaty. To nie jest łatwy trekking...I tak naprawdę, to nie przez zmęczenie, bo odległość do pokonania nie jest duża (ok. 3 km w górę), ale przewyższenie (1053 m!!!) i warunki atmosferyczne tej wędrówki nie ułatwiały. 
Zawsze mogłoby być gorzej.
W końcu około godziny 6:00 dotarliśmy do lodowca. Tutaj musimy już założyć raki. Akcja zakładania raków odbyła się w takim tempie, że trudno było się zorientować, kiedy raki były już na moich butach. Przewodnik Ali tak bardzo zangażował się w pomoc, że zanim zdjęłam łapawice, byłam już oporządzona przez Alego.
Przy okazji wspomnę, że próby zakładania i regulacja raków odbyły się dwa dni wcześniej, jeszcze w obozie pierwszym, tak aby sam proces zakładania raków odbył sie w tempie ekspresowym.
Gotowa do dalszej drogi, razem z koleżanką Justyną dostajemy zielone światło. Podczas kiedy Ali i Ramazan zakładają raki kolejnym osobom, my ruszamy w kierunku Araratu. 
Foto: Justyna
Do szczytu pozostaje już naprawę niewiele, a cała droga na szczyt jest widoczna, jak na dłoni. Tylko jęzor lodowca oddziela nas od celu naszej wędrówki. Biała tafla lodowca błyszczała w słońcu, a sam lodowiec okazał się i tak łaskawy. Pokrywa zbita niczym tafla lodu i mało widoczne szczeliny odróżniały go od lodowca, z jakim miałam do czynienia w Himalajach. Tam - na przełęczy Chola Pass to dopiero musiałam uważać na szczeliny - zresztą wówczas w pewnej chwili kijek zatopił mi się w jednej z nich. Na Araracie na szczęście, nie było takiego ryzyka. 
Gdyby tylko nie ten wiatr...który w pewnej chwili targał ze sobą rękawiczkę wędrowca. Jak się potem okazało, to rękawica Krzysztofa, który kiedy wdrapał się na szczyt próbował zrobić zdjęcie. Na szczęście idący na kóncu grupy Ali zgrabnie ją złapał.
Kiedy tak wędrowałyśmy z Justyną przez lodowiec, a szczyt był jak dosłownie o krok, przez myśl mi przeszło... że może wracam, że już wierzchołek widzę, że to już może starczy.... 
Przed nami – ostatnie metry. Pokonałam zmęczenie, pokonałam siebie... nie, nie strach, raczej lenia. 
Kiedy w końcu o godzinie 6:27 stanęłam na 5.137 metrach, serce biło szybciej niż kiedykolwiek, a ja miałam wrażenie, że ziemia zniknęła pod moimi stopami. 
Foto: Justyna
Ależ tu było pięknie...Gdzieś w dali majaczył Mały Ararat.
Foto: Justyna
Wiatr przepędzął chmury z prędkością, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam. 
Foto: Justyna
Panorama sięgała aż po horyzont, a niebo było tak czyste, jakby można było dotknąć jego krawędzi. 
W końcu Ararat nagrodził nas widokiem, którego nie da się zapomnieć. Nie da się jednak tego widoku Wam pokazać...było mi tak zimno, że nawet nie miałam ochoty wyciągać telefonu. Dzięki Justyna za fotki :)
W tym miejscu należą się także podziękowania dla naszego przewodnika Alego, Ani i Jacka za pamiątkowe zdjęcia na szczycie. To nie była zwykła wspinaczka – to było spotkanie z mitem, który nagle stał się rzeczywistością. 
A kiedy stałam na szczycie, na granicy nieba i ziemi, poczułam, że Ararat opowiada swoją historię tylko tym, którzy odważą się ją usłyszeć ....
Na samym wierzchołku nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, a schodząc ze szczytu, miałam wrażenie, że zostawiam za sobą nie tylko górę, ale i część siebie. 
To na zejściu poryczałam się jak dziecko - łzy pociekły mi przede wszytskim dlatego, że na Araracie znalazłam się sama. Nie byłam na to gotowa i musiałam to sobie spokojnie poukładać. 
Emocje wzięły górę...
Każdy metr w dół i promienie słońca przybliżały mnie z powrotem do świata ludzi, a jednocześnie oddalały od ciszy i majestatu, jakie Ararat rozdaje tylko wybranym chwilom. 
Po przejściu lodowca zdejmujemy raki. Mimo zmęczenia, które paliło w mięśniach i dłużącej się drogi do obozu, nogi same niosły. 
Dopiero teraz mogliśmy dostrzec, jak krętą i długą drogę pokonaliśmy.
Radek i reszta ekipy czekała na nas w Campie 2. 

Zgotowali nam wspaniałe powitanie - gratulacjom i uściskom nie było końca.
Wszyscy jesteśmy zwycięzcami, niezależnie od pułapu wysokości, jaki osiągnęliśmy.
Po kikugodzinnym odpoczynku w mesie (choć była też szansa na drzemkę) schodzimy do Campu 1, do którego docieramy o godz. 15:00.  To był bardzo wyczerpujący dzień, który kończymy uroczystą kolacją. 
Po kolacji czekała na nas niespodzianka - tortem urodzinowym Krzysztofa przy okazji uczciliśmy atak szczytowy. To był bardzo miły gest ze strony agencji. 
W obozie znów rozbrzmiewał śmiech i rozmowy - znowu góra pozwoliła nam na powrót do zwykłego życia. 
I tak Ararat okazał się dla nas łaskawy - kiedy wychodzimy z messy, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu zaczyna padać śnieg. Dopiero ciekawie musi być teraz na Araracie. 
Wkrótce po tym, wszyscy logujemy się w swoich namiotach i zapadamy w błogi sen. To nasza ostatnia noc w górach.

Dzień 5 akcji górskiej: Piątek 5 września 2025 roku 

to czas pożegnania z Campem 1 i jego ekipą. Po śniadaniu wraz z dźwiękami odśpiewanego "sto lat" wręczamy zebrane od wszystkich uczestników grupy napiwki w podziękowaniu za obsługę.

Jeszcze tylko pamiątkowe grupowe zdjęcia i ruszamy na dół. 
Nasze spakowane torby wyprawowe po raz ostatni lądują na grzbietach koni, choć mamy w grupie kolegę Irka, który sam targa swój plecak na dół. 
My na lekko schodzimy znaną nam trasą do miejsca, z którego w poniedziałek rozpoczynaliśmy nasz trekking. 
Towarzyszy nam obozowy pies - niestety bezimienny.

Kiedy znów znaleźliśmy się na równinie i spojrzałam wstecz, Ararat majaczył na horyzoncie jak odległy sen. Wiedziałam jednak, że to koniec tej górskiej przygody. Czułam się niezwykle spełniona, ale w środku wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo. 

Na szczycie pozostało moje zmęczenie, moje lęki, ale w doliny zabieram coś znacznie cenniejszego: poczucie, że 
MARZENIA - NAWET TE NAJWIĘKSZE- SĄ ZAWSZE DO ZDOBYCIA.

środa, 8 października 2025

Wyprawa na Ararat - dzień 2 i 3 akcji górskiej


Wtorek 2 września 2025 roku
to dzień aklimatyzacyjny. W obozie pierwszym rozgościliśmy się już na dobre, choć noc nie była wcale łatwa. Mój współlokator - osobisty małżonek nie spał wcale, ja zdrzemnęłam się zaledwie na 4 godziny. Musimy przyzwyczaić się do wysokości, choć Radek już wspomina o towarzyszącym mu bólu gardła i głowy. Na ratunek wjeżdża aspiryna. Jak aklimatyzacja - to na całego!
W blasku wschodzącego słońca obóz wygląda jak z obrazka. 
Zaraz po śniadaniu rozpoczynamy wędrówkę do Campu 2. Każdy z nas otrzymuje lunchbox: banana, batona, ciastko i soczek w kartoniku. Nie ma też problemu z wodą do napełnienia camelbaków - dostępna jest bezpłatnie. Wycieczka nie jest daleka - w dwie strony to będzie niespełna 5 km, za to przewyższenie już da nam znać o sobie.
Camp 1 - 3352 m npm  
Camp 2 - 4096 m npm 
Przewyższenie: 744 m 

Z każdym krokiem ścieżka zmienia się.
Teren staje się coraz surowszy – trawy znikają, a w ich miejsce pojawiają się kamienie i głazy. Na szczęście jest w miarę ciepło - spokojnie wystarczają bluzka z krótkim rękawkiem i krótkie spodenki.
Podczas wędrówki lider Wojtek trzyma się połowy grupy. Idziemy różnym tempem, raczej powoli - część grupy prowadzi Ali, reszta idzie z Wojtkiem, a na końcu za jedną z uczestniczek podąża Ramazan. 
Ja z przewodnikiem Ramazanem
 
Po drodze zatrzymujemy się na przerwę w "sklepie z pamiątkami". 
 
Musicie przyznać, że osobliwe to miejsce...takie Krupówki na wysokości 3700 m npm :)
 
 Przyjemnie będzie zapoznać się z Campem 2, który wciąż był w zasięgu naszego wzroku.  
Kiedy około 12:30 doszliśmy na miejsce był czas na odpoczynek 
  
i toaletę. Aż strach pomyśleć jak dostanę się do niej w środku nocy.  
Ponadto udostępniono nam messę, gdzie mogliśmy napić się gorących napoi i tradycyjnie już skosztować owoców i przekąsek. Mieliśmy też okazję zapoznać się z zawartością agencyjnej apteczki. 
Podręczna apteczka lidera agencji 4challenge
Wrzucam Wam tutaj jej zdjęcie, bo jest to doskonała podpowiedź do wyposażenia własnych apteczek. Oprócz tego warto mieć własną folię NRC. To cienka złoto-srebrna folia polipropylenowa, nazywana też kocem ratunkowym, która służy do izolacji termicznej, chroniąc organizm zarówno przed wychłodzeniem, jak i przegrzaniem. Dzięki małym rozmiarom i niskiej wadze jest nieodzownym towarzyszem wszystkich naszych wędrówek, czy biegów terenowych.
Z obozu drugiego doskonale widać Mały Ararat 3937 m npm,

podczas kiedy jego większy brat Ararat Wielki nie jest prawie dostrzegalny (to ten pokryty lodowcem fragment, z którego wyłaniają się chmury).

Mały Ararat ukazuje się na południowym wschodzie jako niemal perfekcyjny stożek, a przez swoją symetrię przypomina klasyczny wulkan znany z podręczników geografii. 
W oddali widać doliny i suche równiny Iranu. Pozostawiamy ten widok za sobą i po około godzinnym pobycie w obozie drugim wracamy do obozu pierwszego. Jeszcze przed kolacją przygotowujemy sobie bagaże. Znowu zostawimy depozyt w obozie pierwszym (warto mieć ze sobą worek lub zapasową cienką torbę, w której spakujecie rzeczy niepotrzebne na atak szczytowy - ja korzystam z worków depozytowych z biegów, jednak alternatywą są zwykłe worki na śmieci). 

Środa 3 września 2025 roku
to dzień w którym przenosimy się do Campu 2. Szlak jest nam już znany, więc zaopatrzeni w lunchboxy i odpowiednią ilość wody z elektrolitami wyruszamy na trekking. Ponownie przypominam o nawodnieniu, które w górach wysokich odgrywa niebagatelne znaczenie. Pić wodę należy litrami, i to jeszcze przed rozpoczęciem wyprawy. U mnie limit dzienny wynosił około 4 litrów.
Kilka minut po godzinie 9:00 opuszczamy obóz pierwszy.
Po nocnym deszczu i wietrze powietrze staje się znacznie chłodniejsze i dziś przydadzą się bluzy. Razem z nami do obozu wysokiego przenosi się także obozowa kuchnia z całym wyposażeniem i artykułami spożywczymi.
Na grzbiecie koni przewożone jest dosłownie wszystko - nawet jajka.
Sam trekking zajmuje nam 3 i pół godziny i w Campie 2 jesteśmy o 12:30 - będzie więc sporo czasu na odpoczynek. 
Foto: Ania
Na dzień dobry lądujemy na kawce w mesie, która za chwilę stanie się obozową kuchnią. Po godzinie jesteśmy poproszeni, aby rozejść się do namiotów, gdyż tutaj będzie przygotowywana nasza kolacja.
Foto: Ania
Kucharz powoli rozstawia garnki i kuchnię, a my rozchodzimy się do namiotów. 
Tym razem dzielimy się na dwie grupy 9 osobowe. 
Foto: Ania
Namioty są wieloosobowe i wyposażone w cienkie materace lub karimaty. Nie ma potrzeby używania własnych materacy. 
Trzeba się dobrze zorganizować i skrupulatnie przygotować strój i plecaki na atak szczytowy. 
Cel naszego trekkingu schował się zupełnie za chmurami. 
W dniu ataku szczytowego o kąpieli nie będzie mowy :) Nasza obozowa toaleta wyposażona jest w papier toaletowy, a nawet w mokre chusteczki.
Na kolację stawiamy się o godzinie 17:00. A tak wygląda drugie danie serwowane na ponad 4000 m npm. 
Podczas posiłku w kuchni zostawiamy termosy, w celu napełnienia ich wrzątkiem lub herbatą. Na wieczornej odprawie, podczas kolacji, lider przedstawia nam plan ataku szczytowego. Zapadają też niestety pierwsze trudne decyzje. Już wiemy, że nie każdy z nas weźmie udział w ataku szczytowym. Organizmu nie da się oszukać, szczególnie na tej wysokości. Grupa jest liczna, a przewodników tylko dwóch - musimy iść równym tempem, ale nie za wolno.
Trzeba pogodzić się z losem i głęboko "oddychać górą". Wszak już wysokość obozu drugiego 4096 m npm jest imponująca. 
Z bezsilności co poniektórzy mają w głowie plan B: 
"Zrobię koronę Malediwów". 
Niestety, nie wszystkim jest do śmiechu...

Po kolacji, w namiotach zapanowała niemal nabożna cisza. Każdy z nas wiedział, że czeka nas nocne wyjście i atak szczytowy. Zegar tykał powoli, a ja nie mogłam odciągnąć myśli, od góry... 
Czy dam radę?
Czy moja forma jest wystarczająca?
Czy góra będzie dla mnie łaskawa?
Czy wpuści nas na szczyt?
Wśród miliona pytań kłębiących się w głowie, z ust Radka pada to jedno najważniejsze:

- Mysza, pamiętasz jak się umawialiśmy? Jedziemy na wyprawę razem, ale jedno nie uzależnia swojego wejścia od drugiego. Każdy z nas przyjechał tu po szczyt, pamiętasz? 
- Tak, tak pamiętam - roześmiałam się. Nie będę Ci kulą u nogi, nie martw się. Nie będę zła, jeśli nie zejdziesz ze mną, kiedy odpuszczę. Obiecuję!..

To była nasza umowa - taki pakt. Tylko tak się złożyło, że nawet mi do głowy nie przyszło, jakie będą jego konsekwencje. Dla mnie odpowiedź była tylko jedna: jeśli zadecyduję o odwrocie, nie oczekuję tego od Radka.
Umówiliśmy się...

czwartek, 25 września 2025

Wyprawa na Ararat - rozpoczynamy część górską wyprawy

Kiedy pierwszy raz usłyszałam o Araracie, nie myślałam o nim jak o górze – raczej jak o micie. To przecież miejsce, które od wieków rozpala wyobraźnię: biblijna Arka Noego, święta góra Ormian, symbol tęsknoty i wolności. 
Foto: Wojtek
A jednak dla "ludzi gór" to wciąż przede wszystkim wyzwanie – majestatyczny, samotny szczyt wulkaniczny wyrastający z równiny na 5.137 metrów. 
Foto: Wojtek
Wiedziałam, że to nie będzie zwykłe wejście - to miał być kolejny sprawdzian dla samego siebie. Dziś mogę powiedzieć jedno: Ararat nie rozczarowuje – imponuje, zachwyca i zdecydowanie uczy pokory. 
Jedno co trzeba podkreślić: TO BYŁ BARDZO TRUDNY TREKKING!
Aby rozpocząć trekking na Ararat trzeba dostać się we wschodnią część Turcji, dlatego też 31 sierpnia 2025 roku - w niedzielę o godz. 5:00 rano mamy najpierw transfer na lotnisko busem (w rytmach Shakiry), a potem liniami Turkish Airlines lecimy ze Stambułu do Van (TK 2746 7:50-10:00).
Na lotnisku w Van czeka na nas Mustafa - przedstawiciel miejscowej agencji, która obsługuje wyprawę. Czekamy jeszcze chwilę na bagaże, ponieważ część grupy nadawała bagaż do Van prosto z Polski. Na szczęście wszyscy swoje bagaże mają i Mustafa lokuje nas w busach. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w miejscowym markecie w celu zakupu wody i zimnych napoi. Uprzedzę domysły: bezalkoholowych naturalnie, bo nie dość, że tutaj alkohol nie jest dostępny "na każdym rogu", to tak naprawdę, bezwzględnie po alkohol przed i w trakcie wyprawy, nie sięgamy. Lotnisko w Van znajduje się tuż przy jeziorze Van, które podziwiamy już w trakcie lądowania.
Z Ferit Havalimani Airport Van wyruszamy w podróż do Dogyabazit ok. godz. 10:45, a droga zajmie nam około dwie i pół godziny. Z okien busów widzimy miasto VAN - centrum kulturalne kurdyjskiej mniejszości narodowej. Położone na wysokości 1750 m npm. Miasto to, ze względu na okoliczne piękno krajobrazu nazywane jest „Perłą Wschodu”. Stare, ormiańskie przysłowie mówi: "Van na tym świecie, a raj w przyszłym". To z Van pochodzi niezwykła rasa kota - Van. Kot Van potrafi pływać i poluje na ryby, a jego cechą charakterystyczną jest śnieżnobiałe futro i różnokolorowe oczy.
Foto: Grzegorz
Kot rozsławił miasto na tyle, że w samym centrum postawiono wielki pomnik zwierzaka.
JEZIORO VAN, o którym wspomniałam to największe jezioro Azji Mniejszej - Van Golu ma 3.765 m kw powierzchni, a jego najbardziej oddalone brzegi dzieli 130 km. Chcąc, z kolei objechać całe jezioro dookoła trzeba pokonać 322 km. Położone jest na wysokości około 1.700 m npm nieopodal granicy z Iranem. Zresztą mury wyznaczające granice z Iranem i Armenią, podczas tej wyprawy będziemy widzieć kilkukrotnie. Szczyty otaczające nieckę jeziora Van sięgają nawet 4.000 m npm. Naukowcy twierdzą, że jezioro Van może służyć jako model do badań nad początkiem marsjańskich oceanów. Prawdopodobnie kiedyś najstarszy ocean na ziemi wyglądał tak, jak dzisiejsze jezioro Van, uchodzące za najbardziej sodowe jezioro na świecie. Z uwagi na dużą zawartość minerałów woda z tego zbiornika nie nadaje się do picia, jest natomiast odpowiednia do prania, co wykorzystują okoliczni mieszkańcy. Ze względu na bardzo oleistą konsystencję wody pływanie w jeziorze przypomina kąpiel leczniczą. Niestety płyn o takich właściwościach nie służy zwierzętom - ptaki i ryby żyją tylko przy ujściach rzek. Zgodnie z harmonogramem wyprawy zarówno jezioro Van, jak i miasto o tej nazwie jedynie mijamy, a zatrzymujemy się dopiero na przerwę lunchową przy
WODOSPADACH MURADIYE tur. Muradiye Şelalesi 
na wysokości 1.857 m npm. Wodospady mają około 10 metrów wysokości i można je podziwiać zarówno z góry, jak i z dołu.
Wodospady Muradiye zasilają rzekę Yaniktar, która wpada bezpośrednio do opisanego wyżej jeziora Van. 
Tu także znajduje się wiszący most - przypominający te znane nam z Himalajów. 
Miejsce to jest często wybierane na urządzanie pikników, tu także ulokowanych jest kilka małych bistro, w których serwowane są lunche dla takich grup, jak my.
Po smacznym posiłku w YASARLAR Cafe & Restaurant wyruszamy w dalszą drogę i do DOGUBAYAZIT dojeżdżamy na godzinę 14:30. Miasteczko położone jest na wysokości 1.625 m npm i oddalone 93 km na wschód od stolicy prowincji – miasta Ağrı oraz 35 km od granicy z Iranem. 
Dogubayazıt położone jest w wyśmienitej lokalizacji, u stóp biblijnej góry Ararat (tur. Ağrı Dağı). Takie położenie sprawia, że miasto jest doskonałą bazą wypadową dla turystów odwiedzających górę Ararat. Miasto szczyci się wielowiekowym kurdyjskim dziedzictwem kulturowym, które świętowane jest podczas dorocznego Festiwalu Kultury i Turystyki. Krótka historia miasta: Najdawniejsze ślady osadnictwa w Dogubayazıt sięgają czasów starożytnego Królestwa Urartu. W późniejszych czasach była to twierdza ormiańska, w której przechowywano królewski skarbiec. Z tamtego okresu pochodzi nazwa miasta "Daroynk", która funkcjonowała aż do podboju osmańskiego. W międzyczasie miasto kontrolowali Persowie, Rzymianie, Arabowie i Bizantyjczycy. W XVI wieku n.e. miasto otrzymało nazwę "Beyazit". Podczas wojny rosyjsko-tureckiej w latach 1877-1878 było kontrolowane przez Rosjan, którzy finalnie wycofali się z miasta wraz ze sporą populacją ormiańską. Emigranci z Beyazit nad brzegami jeziora Sevan założyli miejscowość Nowy Beyazit (obecnie Gavar w Armenii). W latach 30-tych XX wieku, w wyniku starć lokalnych Kurdów z wojskami tureckimi Beyazit zostało zniszczone. Obecna osada powstała poniżej dawnego miasta i otrzymała nazwę Dogubayazıt ("Wschodnie Beyazit").
Zakwaterowanie w hotelu Ararat w samym centrum miasteczka przebiega bardzo sprawnie. 
Czasu mamy niewiele: spacer po mieście, w którym kolory witryn sklepowych pełnych asortymentu odzieżowego - także górskiego, mieszają się z wonią przypraw, suszonych owoców i melodią języka, którego brzmienie wydaje nam się zupełnie obce. 
Niektóre witryny zaskakują podwójnie.
Dosłownie za grosze kupujemy przepysznego arbuza - jego słodycz i waga mocno odbiegają od tych europejskich egzemplarzy. W restauracji czeka nas wspólna wieczorna kolacja (porcje to jakiś "hard core"), a po niej przygotowania na trekking. W hotelu pozostawiamy depozyt - bez sensu jest zabierać wszystko w góry, tym bardziej, że nasze duże bagaże dźwigać będą konie.
Poniedziałek 1 września 2025 roku
Dzieci idą pierwszy dzień do szkoły, a my podekscytowani ruszamy na kolejną wyprawę naszych marzeń. Tylko, czy aby te nasze marzenia nie zbyt wybujałe... Życie zapewne to zweryfikuje.
I tak o godzinie 9:00, już w 18-osobowej ekipie ruszamy na akcję górską. Grupa jest mieszana, zarówno jeśli chodzi o płeć, jak i wiek - najmłodszy uczestnik wyprawy to 35 latek, podczas kiedy najstarszy na wyprawie świętuje 64 urodziny. Wiek nie jest tu żadnym wyznacznikiem - w zasadzie wszyscy są po raz kolejny w tzw. "wysokich górach". Mamy cztery małżeństwa, ojca z córką, parę kumpli, ale też pojedyncze osoby i uwaga: okazuje się, że nie jesteśmy jedyną 6 osobową grupą, która jedzie ze sobą kolejny raz na wyprawę. Otóż także trzech naszych nowych kolegów, poznało się na wyprawie na EBC i teraz w tym samym składzie postanowili powtórzyć trekking - tym razem na Ararat. Himalaje łączą !!! 
Wszyscy uczestnicy są raczej doświadczeni wysokością i wysiłek fizyczny nie jest im obcy. To ludzie różnych zawodów: finansiści, pracownicy fizyczni, umysłowi, lekarze, weterynarze (a nie przepraszam: lekarze weterynarii :), śmieciarze (o co to, to nie!),  branża beauty, kierowcy, budowlańcy, hotelarze, emerytowani policjanci - ludzie, których dzielą kilometry, pesele i tytuły, ale łączy jedna wspólna pasja - GÓRY. Wszak w górach jest miejsce dla każdego.
Po drodze mijamy kontrolę graniczną, której wygląd - przyznam szczerze - mrozi krew w żyłach. 
Poruszamy się w zmilitaryzowanej strefie przygranicznej Turcji z Iranem i Armenią. Okazujemy paszporty, a następnie pogranicznicy sprawdzają nasze pozwolenia na trekking. 
Pozwalają nawet na fotografie - byle bez numerów rejestracyjnych i służb. Kolejny patrol, który nas zatrzymuje to już policja. W chmurach skrywa się Ararat - niby blisko, a jak daleko...
W końcu dojeżdżamy do miejsca, w którym kończy się droga, a zaczyna prawdziwa wyprawa. 
Foto: Krzysztof
Foto: Krzysztof
Tutaj nasze duże bagaże lądują na grzbietach koni. 
Foto: Krzysztof
A my jedynie z plecakami podręcznymi, w towarzystwie dwóch przewodników Ali i Ramazana oraz lidera Wojtka ok. godz. 10:50 ruszamy w stronę obozu pierwszego. 
Po godzinie trekkingu - zasłużona przerwa na relaks.
Pierwsze kilometry marszu wiodą nas przez rozległe pastwiska. Ale nie kilometry będa miały tutaj znaczenie, bo tego dnia pokonujemy jedynie dystans 3,86 km. Aplikacja Garmina prawdę nam powie, choć w górach nikt nie liczy kilometrów, ale przewyższenia. Odjechaliśmy spod hotelu położonego na wysokości 1.625 m npm, następnie rozpoczęliśmy trekking z wysokości 2.482 m npm i po niespełna trzech godzinach marszu znaleźliśmy się na wysokości 3.353 m npm. Trochę dużo, jak na jeden dzień - na samym tylko trekkingu całkowity wznios wyniósł 873 metry. 
Do Campu 1 docieramy przed godziną 14:00 i już w mesie czekają na nas kawa i herbata oraz przekąski. Dosłownie za chwilę zostają nam przydzielone dwuosobowe namioty, bo duże bagaże dotarły transportem konnym znacznie wcześniej, niż my. 
Teraz konieczny będzie odpoczynek, bo zdecydowanie głowa musi dostosować się do tej wysokości. Tak - i to jest ten moment, który pamiętam z drogi do Namche Bazar. Muszę czym prędzej wziąć tabletkę od bólu głowy - dopóki mnie ta głowa ledwo "ćmi". Powtórzę jeszcze dawkę przed snem.... i to będzie koniec jakichkolwiek lekarstw, po które sięgam w trakcie tej wyprawy. Pulsoksymetr wskazuje całkiem mocne 90% (w domu zwykle pokazuje mi 94%). 
Obóz pierwszy oznaczony jako 3.200 m n.p.m. faktycznie rozstawiony jest jednak znacznie wyżej, bo na 3.353 m npm. 
Rozlokowaliśmy się w namiotach, które – ku naszemu zaskoczeniu – okazały się całkiem wygodne. Te dodatkowo izolowane folią termiczną pozwalają się wyprostować, co w takich warunkach jest sporym udogodnieniem. 
Wewnątrz czekają dwa metalowe łóżka z materacami, dzięki czemu własne karimaty czy maty samopompujące pozostają zbędne. Wystarczy rozłożyć śpiwór – mój, z komfortem do -20°C, daje poczucie bezpieczeństwa w chłodniejsze noce.
Sam obóz zorganizowany jest naprawdę sprawnie. Na terenie campu jest prysznic (to ten biały niewielki parawan) z ciepłą wodą – ogrzewaną w baniaku przez słońce – a do tego dostęp do bieżącej zimnej wody. W mesie, w której wydawane są posiłki umieszczone jest gniazdko zasilane energią słoneczną, w sam raz do naładowania telefonów. 
W niedalekiej odległości stoją trzy toalety, które przy zachodzie słońca prezentują się bardzo okazale.
Taka toaleta to tak naprawdę obudowana parawanem "dziura w ziemi" w stylu arabskim, które Tomek żartobliwie ochrzcił „dziurą ukojenia”... 
A ponieważ nawodnienie jest w górach rzeczą priorytetową, to i chodzić do toalety będziemy często...
No właśnie, nawodnienie: na każdą parę przypada pięciolitrowa bańka z wodą pitną. Kawa, herbata i wrzątek są zawsze pod ręką, tworząc namiastkę codziennego komfortu nawet w sercu tej dzikiej przestrzeni. Naprawdę na warunki i opiekę w obozie nie można narzekać, a przecież w obozie pierwszym spędzimy pierwsze dwie noce, ale także czwartą noc w drodze powrotnej ze szczytu.
Wkrótce lider zwołuje nas na kolację. To istna uczta przygotowana dla nas przez obozowego kucharza. Kuchnia oferowana na Araracie jest prosta, sycąca i dostosowana do górskich warunków, ale przy tym pełna charakteru i aromatów Bliskiego Wschodu. 
 
Foto: Agnieszka
Codziennie na kolację serwowana jest inna zupa
Foto: Agnieszka
i drugie danie mięsne, często z makaronem, kaszą lub z ryżem. Któregoś dnia na kolację dostajemy gulasz z jagnięciną - długo duszony, z dodatkiem cebuli, papryki i przypraw takich jak kumin czy sumak. 
Foto: Agnieszka
Oczywiście obok oliwek, obowiązkowo pojawia się też ezme - turecka salsa z pomidorów i papryki z dodatkiem sumaku, na którą przepis znajdziecie tutaj https://www.obiezysmak.pl/ezme/
Foto: Agnieszka - fanka arbuzów :)
Słodyczy nie ma wiele, ale bywa podawana chałwa i ciasto. Codziennie na stole obowiązkowo pojawiają się świeże owoce – przesłodkie arbuzy, melony czy winogrona. Arbuz jak zawsze wygrywa wszelkie rankingi smaku.
Rano czeka na nas skromne, ale pożywne śniadanie: jaja na twardo, wędlina, ser zółty, biały ser owczy, oliwki, pomidory, ogórki i UWAGA: frytki :) Nigdy nie brakuje też charakterystycznych placków lawasz, które pełnią rolę zarówno pieczywa, jak i „sztućców” do nabierania potraw. Do picia obowiązkowo mocna, czarna herbata – idealna, aby rozgrzać się przed dalszą drogą. 
Może kurdyjska kuchnia na Araracie nie jest wyszukana, ale w surowych górskich warunkach daje coś więcej niż tylko kalorie – buduje atmosferę wspólnego stołu, gdzie zmęczeni możemy choć na chwilę poczuć ciepło domu. A to właśnie w mesie toczy się całe obozowe życie, to tutaj poruszane są najważniejsze tematy: wspomnienia z pokonanego odcinka drogi, wymiana doświadczeń i anegdot trekkingowych, praktyczne rady dotyczące sprzętu, ale tu także w ruch idzie pulsoksymetr. W mesie panuje często klimat „wspólnoty drogi” i szybko okazuje się, że mimo, iż się wcześniej nie znaliśmy, łatwo nawiązujemy ze sobą kontakt.
Wszak wszystkich nas łączy ten sam wysiłek i ta sama wielka przygoda, która czeka "dosłownie za rogiem".
Foto: Wojtek
Mimo zmęczenia sen wcale nie przychodzi łatwo. W dodatku wędrówka w nocy do toalety na tej wysokości, to kolejne wyzwanie. Daleko w mroku, niczym rozsypane klejnoty na czarnym aksamicie, połyskują światła Dogubayazit. 
A co przyniesie jutro?...

Printfriendly