piątek, 10 maja 2024

Moje Himalaje, ale czy dla każdego?

Tak, tak... to moja długo wyczekiwana wyprawa w Himalaje, o której z przyjemnością Wam opowiem. Kiedy w dniu urodzin dostałam voucher z zapłaconą zaliczką wiedziałam, że czas wziąć się w garść. Pula z odkładanymi na ten cel środkami finansowymi szybko powiększona została przez datki od moich urodzinowych gości. Ale pieniążki na Himalaje to nie wszystko - najważniejsze jest przygotowanie fizyczne. Od lat prowadzę aktywny tryb życia: zumba, bieganie, także trochę po górach, spacery - celowo zrezygnowałam nawet z dojazdów do pracy autem. Przez ostatnie cztery miesiące dodatkowo włączyłam dwa razy w tygodniu wchodzenie po schodach w wieżowcu: 8-10 razy na 11 piętro - tam i z powrotem - czasem z plecakiem, czasem z ciężarkami na nogach. 

Dżizas - ciężko harowałam, ale jak ja się cieszyłam na ten wyjazd...  I dziś też się cieszę. Cieszę się, że jestem w domu cała i zdrowa, bogatsza o wielkie górskie doświadczenie. Było cudownie i nie żałuję ani jednej chwili, tej jakże trudnej wyprawy.

Himalaje są piękne... niestety jednak nie są dla każdego. 

Foto: Tomek W.

Uwierzcie piszę to, nie po to aby Was zniechęcić, albo wystawić siebie na piedestał. Wręcz przeciwnie - mocno się przygotowywałam, a i tak mam wrażenie, że mogłam zrobić więcej. Chcę Was po prostu moi Drodzy uświadomić, że jest to ciężki kawałek drogi do zrobienia i to drogi, do której należy porządnie się przygotować.

Chcieć to móc! 
Ja nie dam rady? 
Przecież to zwykły trekking, a zgodnie z zapisami w programie imprezy średni dzienny czas przejścia to 5 godzin. Toć po Tatrach całymi dniami się chodzi, pokonując wielokrotnie dwadzieścia parę kilometrów górskich szlaków! 
No, ja nie dam rady?


No więc tak - w Himalajach trzeba być naprawdę mocnym zawodnikiem, aby przetrwać. Ileż razy w trakcie trekkingu łzy same ciekły mi po policzku. Czy ze zmęczenia? Czasem tak. Czasem łzy z bezsilności, bo trzeba iść dalej, łzy z paniki... bo jeszcze tak daleko do celu. Łzy z tęsknoty, ale też łzy ze wzruszenia, że jestem w tak pięknym miejscu, otoczona przez ośmiotysięczniki, o których tyle czytałam, czy które widziałam jedynie na filmach i fotografiach. 
Warunki trekkingu są ciężkie, ale takich się spodziewałam - noce w zimnych lodgach, spartańskie warunki fitosanitarne - brak łazienek, toaleta to dziura w ziemi, płatna ciepła woda dostępna tylko w niektórych lodgach, płatny prąd. Nie jestem królewną - mokre chusteczki i dalej jazda! Wszystko to nic. 
W górach przede wszystkim chodzi o głowę - mawia się nawet, że po górach chodzi się właśnie głową. Trzeba mieć ją wolną o trosk i zmartwień. I tego uczą góry, góry uczą nas pokory, spokoju, bycia samym ze sobą, rozbierają nas z brawury i zarozumialstwa.  
Rozrzedzone powietrze, którym nie ma jak oddychać. Niska saturacja, silne bóle głowy, wymioty, nudności, biegunka, przyspieszony płytki oddech, brak apetytu, w końcu brak siły. To wszystko spowodowane jest niskim ciśnieniem powietrza i brakiem tlenu. Są to typowe objawy choroby wysokościowej, z którą przyszło się zmierzyć kilku uczestnikom mojej wyprawy. Na ratunek przychodzi Duramid (Zolamid) - lek który skraca czas aklimatyzacji. Pół tabletki przyjmowane dwa razy dziennie podane na niższej wysokości pozwala organizmowi przystosować się do nowych warunków. Niestety lek jest moczopędny. Na chorobę wysokościową nie ma reguły - niezależnie od wieku, płci, dotyka ona zarówno młode, wysportowane, świetnie przygotowane osoby, jak i te które o wysokich górach nie miały wcześniej pojęcia. Poza tym u wielu wspinaczy występuje tzw. "kaszel Khumbu" - pojawiający się od suchego i zimnego powietrza. Osobliwa nazwa tej dolegliwości pochodzi od dystryktu Solu Khumbu, w którym leży Park Narodowy Sagarmatha. Dlatego też koniecznie twarz i drogi oddechowe należy chronić buffem. 
Sama nie wiem jak udało mi się uniknąć choroby wysokościowej - niby znałam swój organizm i pamiętałam, jak reagowałam na wysokość na wcześniejszych trekkingach. Zarówno na Teide na wysokości 3715 m npm, jak i na Jebel Toubkal na 4167 m.npm nic mi nie dolegało. Były to jednak krótkie - jedno, czy dwudobowe pobyty i trudno było przewidzieć, jak mój organizm zareaguje na 14 dniowy trekking - praktycznie cały czas powyżej 3000 m npm. 
Udało się - bez bólu głowy, nudności, z wysoką saturacją, może czasem brakło sił  - ale bez Duramidu !!! Jakim sposobem? Nie wiem, czy tak brzmi idealna recepta, o ile taka w ogóle istnieje, ale przedstawię Wam kilka sprawdzonych przeze mnie spostrzeżeń (a czy to one akurat miały znaczenie - nie wiem):

  1. Tydzień przed trekkingiem bardzo mocno nawadniałam się - piłam ok. 4 litrów dziennie
  2. W trakcie trekkingu - szczególnie w jego pierwszej połowie pilnowałam ilości 4-6 litrów przyjmowanych płynów, koniecznie z elektrolitami (isostar, magnez, witaminy); z czasem zeszłam do 2 litrów wody plus jakaś zupka 
  3. W trakcie trekkingu absolutnie nie jadłam mięsa
  4. Bardzo często na lunch zamawiałam zupę czosnkową, która wraz ze wzrostem wysokości była coraz to smaczniejsza 
  5. Oprócz herbaty imbirowej, podawanej w loggach, jadłam imbir kandyzowany.
  6. Unikanie alkoholu i nikotyny (choć ja i tak nie palę)
  7. Praktycznie cały trekking wspinałam się bardzo powoli, bez gwałtownych ruchów, podskoków, podbiegów itp., przyzwyczajając w ten sposób organizm do zmiany wysokości.
Mam świadomość, że nietypowy to wstęp do mojej opowieści o Himalajach i nie takiego się spodziewaliście, ale kiedy już to przeczytacie, uwierzcie - będzie Wam łatwiej poczuć się jakbyście ze mną przez te góry wędrowali.
Każdy z Was może mieć swój Everest, do czego oczywiście zachęcam. 
Zróbcie to jednak z głową....a przeżyjecie najpiękniejsze chwile swojego życia.

Printfriendly