Zwykle tak tytułuję na blogu posty dotyczące szybkiego zwiedzania danego miasta, czy europejskiej stolicy. Powiem tak - tytuł sprzedaje się nieźle! Największa ilość wyświetleń stron, najwięcej komentarzy, najwięcej pytań. Coś w tym jest. Ale tym razem będzie o Babiej Górze. Nie tak jakoś z przepychem, pójść tam, skręcić tutaj, ale tak zwyczajnie - po mojemu. Baba, która jeszcze nie tak dawno przełamywała lody w górskim wspinaniu, która bała się łańcuchów, która dopiero co wyleczona z lęku wysokości idzie na Babią Górę.
Tak, tak - to o mnie. Taka oto ofiara losu zdobywa najwyższy szczyt Beskidu Żywieckiego w Beskidach Zachodnich - Babią Górę i to w dodatku najtrudniejszym szlakiem. Toż to w końcu Diablak, czy tam Diabelski Szczyt, a więc wiadomo gdzie Diabeł nie może... tam Myszę pośle :)
I jak zwykle - PODOBAŁO MI SIĘ STRASZNIE !!!
Czas start:
5:00 Pobudka
5:30 Śniadanie
6:30 wyjście na szlak.
Oczywiście startujemy spod kwatery prosto na niebieski szlak. Obieramy kierunek na Trzy piwniczki - stary spichlerz znajdujący się niespełna 300 metrów od kwatery. Trasę zaplanowaliśmy jako pętle: zaczynamy niebieskim szlakiem, przez zielony do Markowych Szczawin, żółtym przez Perć Akademików i wracamy czerwonym przez Przełęcz Brona znowu do schroniska i Przełęczy Jałowieckiej, następnie czarnym szlakiem i wreszcie żółtym szlakiem do kwatery. Zapowiada się straszny upał - stąd decyzja o jak najwcześniejszym wyjściu.
Pierwszy etap trekkingu to zwykła polna szutrowa droga prowadząca przez skraj lasu. Polecam użycie preparatu MUGA lub OFF bo razem z nami wędrują tutaj wredne końskie muchy.
Po niespełna półgodzinnej wędrówce szlak wchodzi w teren leśny i zielonym szlakiem udajemy się do schroniska Markowe Szczawiny.
Coraz bliżej Diablak, na który zmierzamy.
Tuż przed 8:00 dochodzimy do Schronisku PTTK na Markowych Szczawinach (1180 m npm.) prosto na śniadanie.
I oto kiedy wchodzimy do schroniska, nagle zaczepia mnie gość z tekstem: "Widzę, że Bulgaricus też idzie na Babią Górę". Mnie zatkało... Kto zacz? Otóż nieznajomy okazuje się być moim forumowym kolegą. Znamy się internetowo wiele lat - ja znam wkraka tylko z Jego nicka i cudownych relacji na forum, on mnie - z forum o Bułgarii, ale także z bloga, skąd moja facjata jest już bardziej rozpoznawalna. Co za spotkanie - świat jest naprawdę mały!!! Wymieniamy kilka bułgarskich, ale i marokańskich wspomnień i wracam do grupy. Śniadanko w schronisku, kawa i serniczek smakowały wybornie, ale przed nami jeszcze daleka droga.
8:45 ruszamy więc dalej na szlak.
Po niespełna godzinnej wędrówce żółtym szlakiem pojawiają się
pierwsze łańcuchy.
Nie będzie ich wiele, a i ekspozycja nie jest tutaj wielka, więc zupełnie nie ma się czego bać.
Moim zdaniem to całkiem przyzwoite miejsce dla kogoś, kto nigdy nie miał do czynienia z łańcuchami na szlaku. Ja swoje pierwsze łańcuchy zaliczyłam podczas wejścia w 2014 roku na Giewont i wspominam je jako walkę o życie :) Tym razem nawet chętnie pozuję do zdjęć.
Zresztą nie tylko ja.
Tuż przed szczytem w grocie skalnej znajduje się statuetka Matki Bożej Królowej Babiej Góry, umieszczona tutaj w 1984 r. przez ratowników GOPR jako wyraz wdzięczności za ocalenie papieża Jana Pawła II po zamachu na Jego życie.
Brązowa tablica upamiętnia z kolei Kongres Eucharystyczny i 1987 rok ustanowiony Rokiem Maryjnym.
Do wierzchołka jest już bardzo blisko.
Perć Akademików jest szlakiem jednokierunkowym przeznaczonym wyłącznie do podchodzenia na Babią Górę.
10:15 jesteśmy już na szczycie - tuż przy pomniku upamiętniającym wejście na szczyt w 1806 roku arcyksięcia Józefa Habsburga.
Babia Góra o wysokości 1.725 m npm. jest najwyższym „pozatatrzańskim” szczytem Polski.
Krzyż na kopule szczytowej Babiej Góry znajdujący się po stronie słowackiej, upamiętnia 100 rocznicę urodzin Karola Wojtyły.
Ekipa w komplecie na szczycie Babiej Góry „Królowej Beskidów”.
Na szczycie mimo upału nieziemsko wieje.
Góry, nasze góry....
Ze szczytu Babiej Góry schodzimy do Przełęczy Brona, a następnie czerwonym szlakiem do schroniska Markowe Szczawiny jeszcze przed Małą Babią Górą.
Tutaj czeka nas zasłużony obiadek i uzupełnienie elektrolitów,
a sukces opijamy symbolicznie Tatrzańskim Czajem.
Tatratea - wbrew pozorom i nazwie - to nie herbata, ale wódka ziołowa i to wysokoprocentowa. Kolorów butelek jest wiele - i każdy ma inną zawartość alkoholu - odpowiednio 22, 32, 42, 52, 62 i 72 procent.
Szlak którym wracamy jest bardzo mało uczęszczany i spotykamy na nim zaledwie kilku turystów.
Nasza wycieczka kończy się o godzinie 15:30. Dobry humor i perspektywa moczenia nóżek w lodowatym potoku sprawiły, że nogi właściwie same nas tutaj przyniosły.