Zgodnie z rozkładem jazdy dziś czeka nas kolejny wąwóz - tym razem Todra. No to zaczynamy: Za górami, za lasami... chyba raczej: Za górami, za pustyni piachami...był sobie gaj zielony.
Pierwszy cel na trasie naszej wycieczki to właśnie Tinghir - berberyjski ośrodek położony pomiędzy Atlasem Wysokim i Niskim. Deszcz pada tu zaledwie kilka dni w roku i aż trudno uwierzyć, że w takich warunkach znajduje się zielona kraina oaz.
Przewodnik w tradycyjnej błękitnej szacie czeka na nas tuż przy wjeździe do miasta. Zabawny Hadnu szybko skrada nasze serca. Nagle spacer w szczerym polu w 40 stopniowym upale, który z założenia miał wydawać się nudny – stał się lepszy niż niejeden kabaret i to z nami w rolach głównych. Na wstępie władający językiem angielskim Hadnu, ochrzcił nas berberskimi imionami. Ja dostaję imię Kija - kojarzy mi się z rakiją, więc powinnam je szybko zapamiętać :) Berberyjskie zasady i zwyczaje pokazuje nam na przykładach. Berberzy mają wielkie uwielbienie do natury, Boga, wody. Woda jest tutaj najważniejszym, bo najbardziej pożądanym dobrem. Poza tym w życiu Berberów bardzo duże znaczenie odgrywa matka, która daje życie. Tylko matka jest królową raju, a ojciec nie jest taki ważny - mówi Hadnu. To matce należy się wielki szacunek i respekt. Kobiety w kulturze berberyjskiej nie mają też określonego wieku: o kobietach mówi się tylko: matka lub córka.
Kobieta i mężczyzna mają specjalne zadanie na ziemi: kochać się, wziąć ślub i spłodzić dzieci - i o to mają prosić Boga. Prezentuje to na naszej Solistowej parze: Bartku i Justynie. Nasz przewodnik mówiąc o swoich ustach używa zwrotu: „like oven”, a tłumaczy to w ten sposób, że usta Berbera mogą pokazywać tylko dobre emocje i radość - z ust nie może płynąć chłód, bo mają być one jak piekarnik i dawać tylko dobre emocje, a nie mówić źle o innych.
Poza tym każdy Berber uwielbia muzykę – całe rodziny, tworząc zespoły muzyczne, spędzają czas na śpiewie, tańcu przy dźwiękach bębnów. Tym razem ja musiałam towarzyszyć Hadnu i cieszcie się, moi drodzy obserwatorzy, że nie zamieściłam tutaj nagrania z tego występu.
Foto: Michał
Wzdłuż ścieżki - w oazowym gaju pełnym drzew oliwnych - ciągną się kanały z wodą pochodzącą z podziemnego źródła.
Pokazując drzewo palmowe Hadnu opowiada, że jeszcze kilka lat temu sam miał fryzurę taką jak ta palma.
Kiedy wychodzimy na odkrytą przestrzeń system nawadniania pól wygląda inaczej.
|
Foto: Michał |
Okazuje się że woda na pola dostarczana jest z kanałów irygacyjnych w tradycyjny, ręczny sposób. Na drogę wychodzi nam pies, a Hadnu natychmiast przegania go. Okazuje się, że znaczenie zwierząt w domu Berbera też jest dziwne: w berberskim domu obowiązkowe jest posiadanie kota, za to pies niesie złą passę gospodarzom: bo kto ma psa w domu, do tego anioły nie przyjdą.
Po przejściu oazy pełnej lucerny, fig, daktyli, palm, granatów, drzew oliwnych wchodzimy na teren ksaru. Towarzyszy nam miejscowa dzieciarnia. Hadnu prosi ich o pozostanie za murami, jednak dzieci nie odstępują nas na krok. Proszą o datki, a kiedy nikt nie widzi w ręce malca trafia zaczepiona o plecak Marka odblaskowa bransoletka. Szkoda, że nie mieliśmy żadnych łakoci by uszczęśliwić te dzieci.
Ksar to takie miasto w mieście. Początkowe wrażenie, że wchodzimy do budynku szybko okazuje się błędne,
Foto: Iza
bo za chwilę z krytego charakterystycznym stropem przedsionka,
wychodzimy na zewnątrz.
Wąskie korytarze prowadzą nas przez to miasto w mieście. Jedynie przez kraty możemy zajrzeć do pomieszczenia.
To meczet, do którego jako innowiercy nie mamy wstępu.
Na drzwiach często wyrysowana jest ostatnia litera berberyjskiego alfabetu, będąca oznaką szczęścia.
Zresztą litera ta znajduje się także na fladze Berberów i na dywanach, choć często przybiera ona geometryczne kształty.
Produkcja dywanów metodą tradycyjną jest jednym z głównych źródeł utrzymania mieszkańców Tinghir.
I właśnie do takiej manufaktury dywanów, położonej w obrębie ksaru trafiamy.
Jak łatwo się domyślić na dzień dobry dostajemy Berber Whisky. Berberzy nie piją alkoholu, tylko swoją miętową herbatę, którą nagminnie jesteśmy częstowani. Przy symbolicznej szklaneczce słyszymy, że w Maroku nie ma słowa: TEKILA. Jest tylko „TE” a nie ma „KILA" I tak oto kolejny zwrot trafia do naszego słowniczka: LIBI TIBI TUU czyli "Na zdrowie".
Niemal w pierwszych zdaniach swojej opowieści berberyjski przedsiębiorca chwali się certyfikatem szczepienia Covid. Jest dumny z tego, że i on i jego 50 pracownic zostało zaszczepionych. Tak, tak… do tkania dywanów zatrudnia tylko kobiety, bo tylko do kobiet należy to zadanie. Odkąd w VIII wieku plemiona berberyjskie osiedliły się w Maroku, berberyjskie kobiety samodzielnie tkają dywany z wełny owiec wypasanych w górach Atlasu.Foto: Mariusz
Po kolei prezentowane są trzy rodzaje marokańskich dywanów, różniące się grubością, wzorami i oczywiście kolorem.
A kolory są uzyskiwane także w tradycyjny sposób: do uzyskania intensywnych kolorów: niebieskiego, czerwonego, pomarańczowego, żółtego i fioletowego stosuje się substancje roślinne pochodzące z granatów, fig, czy herbaty, czy wreszcie koloru czarnego pochodzącego z wełny górskich kóz i owiec.
Kobiety wplatają we wzory własne doświadczenia życiowe, stosując bogatą symbolikę miłości, natury oraz szczęścia. Właściciel opowiada nam o tradycji weselnych dywanów. Młoda panna tkając taki dywan, powtarza cały czas jakiego chce mieć męża i o takiego modli się do Allaha. Dywan jest bardzo ważny dla kobiety – kobiety na nich śpią, tu poczęte zostają dzieci, w końcu tu też dochodzi do narodzin dzieci. Sztuka tkania dywanów przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Podobno w sklepie nie ma dwóch takich samych dywanów.Foto: Łukasz
Na miejscu można było dokonać zakupu tej wyjątkowej pamiątki z Maroka, płacąc gotówką lub kartą. Każdy zakupiony dywan zostaje tak umiejętnie spakowany, że tworzy zawiniątko wielkości śpiwora. A były to dywany wyjątkowe, bo latające. Podczas podróży busem wystarczył większy zakręt, a już szybowały nad naszymi głowami. Swoją drogą ciekawa jestem jak zakupione przez uczestników wyprawy dywany prezentują się w polskich wnętrzach. Zabudowa i uliczki, czasem betonowe, czasem kamienne, a czasem wręcz gliniane świadczą o poziomie zamożności mieszkańców.
Foto: Danuta
Wychodzimy za mury ksaru
i wraz z przewodnikiem wędrujemy przez główny plac Tinghiru do busa.
Teraz jedziemy prosto do Gorge Todgha. Zatrzymamy się jeszcze w kolejnym punkcie widokowym. Nasz przewodnik Hadnu chętnie robi nam zdjęcia. Wziął mój telefon, żeby zrobić mi zdjęcie, po czym świadomie przestawia obiektyw na siebie. Natrzaskał z pięć sztuk selfie - i dumny z siebie oddał mi aparat. Finalnie – zamiast zdjęcia na tle wąwozu wygrałam zdjęcie ze szczerbatym Hadnu! Trzeba przyznać, że sposobów na rozbawienia turystów Hadnu ma wiele.
Wąwóz Todra, którego szczyty próbujemy dojrzeć przez szyby busa jest ogromny - nikt nie jest w stanie dojrzeć błękitu nieba. Jedziemy karminowym górskim tunelem.
Zatrzymujemy się przy najwyższych blokach skalnych wąwozu.
To bardzo widokowe miejsce, choć sam wąwóz ma długość około 600 metrów.
Foto: Danuta
Po jednej stronie drogi znajduje się kilka ulicznych straganów.
W porównaniu z wąwozem Dades, do Todry dociera znacznie więcej turystów, stąd usytuowany w sercu wąwozu hotel.
Wąska szczelina między pionowymi skałami tworzy niezapomniany krajobraz.
Dziś z racji pandemii jest tutaj raczej pusto - mamy więc naprawdę komfortowe warunki do odpoczynku.
Wygląda na to, że rodziny Marokańczyków spędzają tutaj swój wolny czas.
Foto: Marek
Z przyjemnością moczymy nóżki w lodowatej wodzie
i wygrzewamy się na kamieniach.
Jesteśmy tu do 13:40, bo przed nami dalsza droga.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze na lunch w okolicach Goulimine. To ostatnie miasto przed starą granicą Maroka z Saharą Zachodnią, dziś administrowaną przez Maroko. Tym razem w knajpce z turystycznego menu wybieram sałatkę marokańską, tajina z kus-kusem i warzywami, a na deser, co kto woli: talerz owoców, pomarańcze z cynamonem lub ciastka. Jedziemy do Merzouga – małej saharyjskiej wioski położonej ok. 50 km od granicy z Algierią, na terenie pustyni Erg Chebbi, bowiem kolejną noc spędzimy na pustyni.
Przyszedł więc czas naładować baterie smartfonów i powerbanki – na szczęście bus wyposażony jest w gniazda elektryczne. Czołówki i ciepła bielizna także w gotowości, bo przed nami ekstremalne pustynne warunki – z dala od cywilizacji, elektryczności – bez wody i wszelkich udogodnień.
Ale o tym, to już naprawdę w następnym wejściu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz