6:00 pobudka. Dopiero co świta – w pokoju zimno, a oszronione szyby nie dają Ci dostrzec wschodzącego słońca.
Zdarzało się – szczególnie mojej współlokatorce Ilonie – wstawać nawet o 5:00, by uwiecznić na zdjęciu ten cud natury – odbijające się na szczytach słońce. Pośpiesznie wkładam wygrzane w śpiworze ubranie. Wierzchnią kurtkę mam w zasięgu ręki – w kurtce przygotowane: czapka, rękawiczki, buff. Za chwilę je założę, aby pójść do toalety. Trzeba być ostrożnym, bo woda na podłodze zamarza i łatwo tu wywinąć orła. WC to w zasadzie dziura w podłodze i ogromna niebieska beczka z warstwą lodu. Prowizoryczna higiena poranna – przemywam twarz lodowatą wodą. Hurra! Dziś woda w kranie nie zamarzła. Myję zęby – dobrze, że mam płyn do płukania ust.
7:00 stawiam się w jadalni. Zamawiam „wsad do termosa”. Na śniadanie dostaję danie zgodne ze złożonym poprzedniego wieczoru zamówieniem. Nepalskiej kuchni poświęcę specjalny post. A tymczasem u mnie na śniadanie był zwykle omlet z różnymi dodatkami (np. z kokosem), owsianka, czy
15:00-18:00 czas wolny spędzamy zwykle w jadalni. Wegetujemy tu, grzejąc się przy kominku. Odpoczynek w pokoju wiąże się bowiem z przeraźliwym zimnem. Co odważniejsi opłacają sobie prysznic i oczekują w kolejce (oczywiście w miarę dostępności). W jadalni na stół wjeżdżają kolejne termosy pełne gorących napoi: masala tea, ginger tea, czy lemon tea. Doskonale sprawdza się system spółdzielni – pierwszy termos zamawiam ja, kolejny koleżanka, itd.. A przecież pić trzeba dużo. Dziś Tengboche oferuje nam nietypową atrakcję, więc do jadalni przyjdziemy dopiero wieczorem.
18:00 Kolacja i kolejne mierzenie saturacji. Po kolacji zamawiam znowu duży termos wrzątku (2,2 l za 800 Rs) – część z niego przelewam do butelki, resztę do swojego termosu. Tradycyjnie już podczas kolacji, zamawiam śniadanie na następny dzień.
19:00-20:00 Prowizoryczna higiena wieczorna – mokre chusteczki idą w ruch. Wbijam się w bieliznę termoaktywną – getry i koszulkę z długim rękawem. Do śpiwora pakuję elektronikę i ubranie na kolejny dzień. Do śpiwora wkładam też zakręconą butelkę z wrzątkiem – posłuży mi za termofor. Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie się z nim zasypia. Poza tym do rana, bardzo często wypijam całą wystudzoną już zawartość. Duża torba praktycznie całkowicie spakowana – rozwinięte zostają tylko worki, w które rano włożę bieliznę nocną. Termos z wrzątkiem zostawiam otwarty – rano wylądują w nim tabletki z elektrolitami, by tak rozpuszczony płyn wlać do bukłaka. Resztę bukłaka uzupełniam butelkowaną wodą kupioną w lodży (tu 1 litr - 250 Rs).
20:00 Sen przychodzi bardzo szybko. Niejednokrotnie budzę się o północy myśląc, że to już rano. To dobry czas na korespondencję z rodziną – różnica czasu minus 3’45 oznacza, że w Polsce wszyscy są już po pracy. Nie trwa to długo, bo zaraz od nowa oddaję się w objęcia Morfeusza. Mój oddech, im wyżej tym jest płytszy. W nos aplikuję kolejną dawkę soli fizjologicznej – nie wyobrażam sobie jej nie mieć. Mimo to śluzówka jest bardzo wysuszona i co rano w chusteczce widoczne są skrzepy krwi. Dolegliwość ta ustąpiła mi dopiero tydzień po powrocie do Polski. W uszy wciskam stopery – to patent mojej współlokatorki: ściany są tu tak cienkie, że słychać dźwięczne chrapanie dochodzące z sąsiednich pokoi i nie tylko 😊 Sorry Ilonka – a ja całe życie myślałam, że nie chrapię…Coraz więcej trekkersów głośno kaszle, lub co gorsza wymiotuje. Na szczęście to nikt z naszej grupy, ale los takiego wędrowca zdaje się być przesądzony.
W środku nocy lub nad ranem czeka mnie jeszcze pielgrzymka do lodowatej toalety. Zazwyczaj jest ciemno, więc drogę oświetla mi czołówka.
6:00 zdaję porterom swój duży bagaż i stawiam się w jadalni
7:00 startujemy ... tym razem do Dingboche.
6:50 zdaję porterom swój duży bagaż. Dziś czeka nas odcinek Namche Bazaar 3432 m npm. - Tengboche 3860 m npm. Dopiero kiedy oddam torbę porterom mogę opuścić pokój i już z pełnym podręcznym ekwipunkiem iść na śniadanie. Kijki i termos w dłoń i punktualnie o
7:00 stawiam się w jadalni. Zamawiam „wsad do termosa”. Na śniadanie dostaję danie zgodne ze złożonym poprzedniego wieczoru zamówieniem. Nepalskiej kuchni poświęcę specjalny post. A tymczasem u mnie na śniadanie był zwykle omlet z różnymi dodatkami (np. z kokosem), owsianka, czy
Standard Everest Set
Jeszcze w trakcie śniadania, czeka mnie codzienne mierzenie saturacji. Po kolei, do każdego podchodzi lider z pulsoksymetrem.Wynik to Twoje „być albo nie być na trekkingu”… jeśli saturacja jest za niska: musisz zostać, nie pójdziesz dalej, a o Twoich losach zadecyduje lider. Zazwyczaj ostatecznie grozi to powrotem na dół w towarzystwie jednego z przewodników. Zamówienie helikoptera – ot tak sobie – nie jest możliwe. Muszą być konkretne objawy decydujące o transporcie drogą lotniczą. Uff… kolejny dzień wskazanie pulsoksymetru jest zadawalające.
Dopakowuję plecak podręczny – po śniadaniu wkładam tam termos z gorącą „ginger lemon honey tea”. Kiedy mam już dosyć mega słodkiego napoju, posiłkuję się własną miętą – wówczas zamawiam tylko wrzątek.
7:30 startujemy.
7:30 startujemy.
Marsz
Poranna trasa była stosunkowo łatwa, a jej większość była albo płaska, albo prowadziła łagodnie w dół.
Na trasie wędrówki spotykam oczywiście kolejne buddyjskie stupy,
w tym Tenzing Norgay Memorial Chhorten,
z którą wszyscy chcą się fotografować. Tylko, czy aby to ja, czy stupa są na tym zdjęciu najważniejsze?
Zobaczcie co się dzieje za moimi plecami.
To Jego Wysokość Mt Everest wydaje się być dziś na pierwszym planie każdego zrobionego zdjęcia (ten ledwo wystający wierzchołek po lewej stronie z chmurnym pióropuszem jetstreamu). Po prawej zaś stronie przepiękna sylwetka Ama Dablam.
Wkrótce też dochodzimy do rozwidlenia szlaków w Sanasa.
Dziś wybieramy drogę do Tengboche, ale wracać będziemy ścieżką prowadzącą z Gokyo.
Dziś wybieramy drogę do Tengboche, ale wracać będziemy ścieżką prowadzącą z Gokyo.
No i jakże bym miała nie wspomnieć o kwiatach rododendronów,
które dziś mamy już na wyciągnięcie ręki.
Powoli schodzimy aż do doliny rzeki na wysokości 3250 m n.p.m., gdzie można zjeść lunch, w małej wiosce nad rzeką.
11:00 przerwa na lunch. Często przewodnik proponuje 2-3 dania, spośród których wybierasz to dla siebie – tak jest o wiele sprawniej i nie tracimy czasu na długie oczekiwanie na posiłek. Zwykle taka przerwa trwa ok. godziny.
Dziś zatrzymujemy się w Phungi Thenga (jeszcze widać ślady imprezy noworocznej). Po zjedzeniu lunchu wyruszamy w dalszą drogę.
Po przejściu mostu wychodzi na to, że do pokonania mamy około 600 metrów przewyższenia.
Marszu ciąg dalszy
Radzi, nie radzi - idziemy dalej. Z pełnym żołądkiem idzie się ciężko.
Wigoru dodają nam młynki znajdujące się w kolejnej wiosce.
Co 100 metrów przewyższenia zarządzamy pit-stop, a właściwie pić-stop. Czołówka grupy zatrzymuje się rzadziej. Podejście zaczyna się dłużyć. W dodatku na ostatnie pół godziny trekkingu zrywa się silny wiatr i czuć jak bardzo zmienia się pogoda. Kiedy już zbliżamy się do Tengboche, naprzeciw nam wychodzi jeden z porterów. Tak jest codziennie, kiedy jest blisko do celu.
Przeprowadza nas przez kani i kieruje do odpowiedniej lodży.
14:00-15:00 meldujemy się w lodży.
Dziś jest to Trekkers lodge.
Od razu w jadalni lider rozdaje nam klucze od pokoi, a my wpatrzeni w karty menu zamawiamy dania na kolację. Zupa i drugie danie lub drugie danie i deser. W tej lodży dostępna jest sieć WIFI za 200 Rs. Umawiamy się na kolację, zwykle na godzinę 18:00.
15:00-18:00 czas wolny spędzamy zwykle w jadalni. Wegetujemy tu, grzejąc się przy kominku. Odpoczynek w pokoju wiąże się bowiem z przeraźliwym zimnem. Co odważniejsi opłacają sobie prysznic i oczekują w kolejce (oczywiście w miarę dostępności). W jadalni na stół wjeżdżają kolejne termosy pełne gorących napoi: masala tea, ginger tea, czy lemon tea. Doskonale sprawdza się system spółdzielni – pierwszy termos zamawiam ja, kolejny koleżanka, itd.. A przecież pić trzeba dużo. Dziś Tengboche oferuje nam nietypową atrakcję, więc do jadalni przyjdziemy dopiero wieczorem.
Najpierw ubrani w puchowe kurtki idziemy do znajdującego się tutaj klasztoru.
To największy buddyjski klasztor w rejonie Khumbu, do którego przychodzą himalaiści wybierający się na Everest czy Lotse.
Pierwsze budynki klasztorne wybudowane w 1916 roku, zniszczone zostały przez trzęsienie ziemi w 1934 roku. Klasztor odbudowano i tym razem w 1989 roku strawił go pożar. Wówczas dzięki pomocy międzynarodowej klasztor został ponownie odbudowany i funkcjonuje do dziś.
Mamy nadzieję, że trafimy akurat na buddyjskie nabożeństwo zwane pudżą.
Przed wejściem do klasztoru należy obowiązkowo zdjąć buty. Niestety nie można robić zdjęć w środku.
Kiedy wychodzimy zaczyna padać śnieg z deszczem. Najlepszą receptą na pochmurny dzień będzie gorąca czekolada w pobliskiej bakery (cukiernio-piekarnio-kawiarni).
Niewiele zabrakło,
a przeoczylibyśmy taki widok,
który wyjątkowo zgromadził nas przed lodżą w Tengboche.
18:00 Kolacja i kolejne mierzenie saturacji. Po kolacji zamawiam znowu duży termos wrzątku (2,2 l za 800 Rs) – część z niego przelewam do butelki, resztę do swojego termosu. Tradycyjnie już podczas kolacji, zamawiam śniadanie na następny dzień.
19:00-20:00 Prowizoryczna higiena wieczorna – mokre chusteczki idą w ruch. Wbijam się w bieliznę termoaktywną – getry i koszulkę z długim rękawem. Do śpiwora pakuję elektronikę i ubranie na kolejny dzień. Do śpiwora wkładam też zakręconą butelkę z wrzątkiem – posłuży mi za termofor. Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie się z nim zasypia. Poza tym do rana, bardzo często wypijam całą wystudzoną już zawartość. Duża torba praktycznie całkowicie spakowana – rozwinięte zostają tylko worki, w które rano włożę bieliznę nocną. Termos z wrzątkiem zostawiam otwarty – rano wylądują w nim tabletki z elektrolitami, by tak rozpuszczony płyn wlać do bukłaka. Resztę bukłaka uzupełniam butelkowaną wodą kupioną w lodży (tu 1 litr - 250 Rs).
20:00 Sen przychodzi bardzo szybko. Niejednokrotnie budzę się o północy myśląc, że to już rano. To dobry czas na korespondencję z rodziną – różnica czasu minus 3’45 oznacza, że w Polsce wszyscy są już po pracy. Nie trwa to długo, bo zaraz od nowa oddaję się w objęcia Morfeusza. Mój oddech, im wyżej tym jest płytszy. W nos aplikuję kolejną dawkę soli fizjologicznej – nie wyobrażam sobie jej nie mieć. Mimo to śluzówka jest bardzo wysuszona i co rano w chusteczce widoczne są skrzepy krwi. Dolegliwość ta ustąpiła mi dopiero tydzień po powrocie do Polski. W uszy wciskam stopery – to patent mojej współlokatorki: ściany są tu tak cienkie, że słychać dźwięczne chrapanie dochodzące z sąsiednich pokoi i nie tylko 😊 Sorry Ilonka – a ja całe życie myślałam, że nie chrapię…Coraz więcej trekkersów głośno kaszle, lub co gorsza wymiotuje. Na szczęście to nikt z naszej grupy, ale los takiego wędrowca zdaje się być przesądzony.
W środku nocy lub nad ranem czeka mnie jeszcze pielgrzymka do lodowatej toalety. Zazwyczaj jest ciemno, więc drogę oświetla mi czołówka.
Poranek zapowiada kolejny słoneczny dzień.
5:30 pobudka6:00 zdaję porterom swój duży bagaż i stawiam się w jadalni
7:00 startujemy ... tym razem do Dingboche.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz