piątek, 31 grudnia 2021

Pożegnanie z MaROKiem

Mariusz zarządza ostatnią wspólną fotkę Solistowej ekipy, a ja zarządzam ostatnią część historii z Maroka. 
Dzień siódmy - 8 września 2021 roku - środa, godzina 7:15. Wreszcie późna pobudka, bo wyjście z riadu zaplanowano tuż po śniadaniu około 8:30.

Foto: Danka
Wąskimi uliczkami medyny idziemy do garbarni skór. Nasz lider Mariusz pyta, czy aby na pewno chcemy tam iść. Uprzedza nas, że może być różnie, że jeśli poczujemy się źle to zawsze można wyjść i zaczekać na zewnątrz. Zapowiada się straszny fetor, a obrzydzenie do mięsa może trwać jeszcze długo po wizycie. W garbarniach pracuje najbiedniejsza część kasty - to prości, zaniedbani ludzie, którzy nie chcą być na fotografiach i generalnie traktują nas jak intruzów. Lider prosi nas zatem abyśmy nie robili zdjęć bez zgody przewodnika. Jako sposób na wszechogarniający smród wymyśla miętę. Zanim dochodzimy do garbarni rozdaje nam miętę i jej kawałki wkładamy sobie do maseczek. 
Foto: Michał
To dobre alibi - pracujący tam ludzie nie będą czuli się urażeni. Po drodze zaczepia nas miejscowy przewodnik - zwyczajny mieszkaniec tej części medyny, wcale nie wyglądający na przewodnika. Tak to się odbywa, że będąc w tej części zawsze znajdzie się ktoś, kto zaproponuje przewodnictwo. Jest szczęśliwy, że zarobi trochę grosza, a my bez jego obecności nie weszlibyśmy na teren garbarni. 
Na dzień dobry on także rozdaje każdemu gałązkę mięty - mówiąc "gaz mask". Okazuje się, że patent z miętą jest tu znany od lat. 
Wchodzimy na ukryty w zaułkach medyny teren garbarni. Zabudowa zagrodowa na planie kwadratu stanowi niejako mur wewnętrznego placu. 
Plac podzielony jest na kadzie z wstrętnym płynem, powstałym np. z moczu zwierząt.
Pierwszy etap produkcji skóry to kąpiel w roztworze sody kaustycznej, która ułatwia usunięcie szczeciny i włosia ze skór. Następnie skóry moczone są w kadziach z odchodami gołębi, które zawierają z kolei duże stężenie amoniaku. Amoniak ma właściwości konserwujące. Następnie skórę zanurza się w pyłku kwiatowym, aby usunąć nieprzyjemny zapach. Ostatni etap to barwienie:  w tym celu zamiast chemii używa się naturalne barwniki: hennę, miętę i szafran.
Gdzieniegdzie przewodnik pozwala zrobić zdjęcie. 
Foto: Marek
Przerażający widok pomieszany jest z ubóstwem i całkowitym brakiem higieny.  Jakakolwiek niesubordynacja fotografa może spotkać się z naganą i koniecznością usunięcia zdjęć. 
Na koniec lądujemy w sklepie z wyrobami skórzanymi. Bardzo popularna pamiątka z Maroka to tzw. "babusze" (Marocan babouche) - skórzane pantofle o przydeptanych piętach i dziobatych czubkach. Kto wie, może właśnie stąd pochodzi znana nam inna nazwa kapci: "bambosze". 
Po krótkiej wizycie wracamy tą samą drogą. Po drodze mijamy punkt szczepień - kolejka jakich mało. Marokańczycy bardzo chętnie się szczepią - dla nich to szansa na powrót do normalności. Rzeczywiście, co chwila jakiś przewodnik chwalił nam się certyfikatem szczepionkowym. W drodze powrotnej jeden z młodych mieszkańców medyny zaczepia nas, pokazując miejsce gdzie dzieliliśmy się miętą - na chodniku pozostawiliśmy niechlujnie gałązki mięty. Cała medyna to jeden wielki śmietnik, nigdzie nie ma koszy na śmieci, tymczasem miejscowy wytyka nam taki grzech. Kiedy zapytaliśmy gdzie mamy to wyrzucić wskazał jakąś kupkę budowlanych śmieci, że to niby jest uliczny śmietnik. Co za wstyd!

Teraz idziemy do Bahia Palace. Oficjalne godziny otwarcia obiektu to codziennie: 9:00-17:00. Po drodze jednak ktoś mówi nam że pałac jest zamknięty, bo dziś są wybory parlamentarne. Marokańskie ulice - nie tylko w Marrakeszu miały wyznaczone miejsca na kampanię wyborczą. Były to ściany z wyrysowaną tabelą z numerami kandydatów. 
Wchodzimy za bramę Pałacu - wszystko wskazuje na to, że jest jednak otwarty.
Chyba to pierwsze owocujące drzewa pomarańczy, 
które widzimy w Maroku. Pałac Bahia uznawany jest za arcydzieło architektury marokańskiej - został zbudowany w XIX wieku. Skoro na powierzchni około 5000 metrów kwadratowych znajduje się aż 150 luksusowych sypialni, to ileż tam musi być metrów pięknych mozajek. 
Ostatecznie nie decydujemy się na zwiedzanie Bahia Palace. Chyba odstrasza nas cennik - cena za dorosłego obcokrajowca 70 MAD, za dziecko powyżej 12 lat 30 MAD, podczas kiedy dla Marokańczyków ceny są zgoła inne: dorosły zapłaci 10 MAD, a dziecko 5 MAD. To niestety norma w wielu pozaeuropejskich krajach. 
Bahia Palace musi być chlubą Maroka, skoro taką nazwę przyjęła popularna woda butelkowa.
Zamiast zwiedzania tego pałacu wybieramy inny, mijając tradycyjne sklepiki z przyprawami.
Gwar ulicy to przede wszystkim symfonia różnego rodzaju pojazdów mechanicznych. Któregoś dnia stojąc w korku w centrum Marrakeszu naliczyliśmy jednocześnie 12 różnych pojazdów: jedno, dwu i wielowielośladów. Wyobraźnia miejscowych konstruktorów takich maszyn nie zna granic.
Odwiedzamy ruiny Pałacu El Badi. 
Kompleks został zbudowany pod koniec XVI wieku przez sułtana Ahmeda al-Mansura, na pamiątkę zwycięstwa nad armią portugalską w 1578 roku w bitwie Trzech Króli. 
Przechadzamy się wokół - rozpoczynając od łaźni.
Sam pałac był swego czasu nazywany ósmym cudem świata póki następna dynastia panująca w kraju całkowicie go nie ograbiła. 
Obecnie ruiny stały się domem dla ...
bocianów, które zakładają swoje gniazda na wieżach pałacu El Badi. 
Jedyne co spodobało mi się to zdjęcia ruin pałacu z odbiciem w lustrze wody. 
W jednej z sal wyświetlany jest film z historią pałacu, na którym możemy zobaczyć jak wyglądał on w czasach swojej świetności.
Fotografujemy co się da i gdzie się da. Tak powstaje m.in. grupowe zdjęcie przedstawione na początku tego postu... zrobione w lustrze pałacowego szaletu :)
Wychodzimy stąd - pragniemy już przypraw, pamiątek i gwaru miasta. 
Zaczynamy wędrówkę przez targ, zwany w Maroku sukiem. Suk podzielony jest na sektory z różnymi towarami i usługami - m.in. stolarzy, czy szewców. Kupić tam można niemal wszystko, od przypraw, ubrań, wyrobów skórzanych,  po żywe zwierzęta. Pełno tutaj orientalnych wyrobów z mosiądzu, biżuterii, pachnideł, dywanów oraz lokalnych specjałów - ziół i przypraw. Pachnie nimi cała okolica. I tam właśnie zaczepia nas sklepikarz z części przyprawowej.
Zaprasza nas do środka i robi wspaniałą prezentację przypraw i różnych darów natury, które pomogą w utrzymaniu zdrowia.
No i mamy wreszcie pamiątki na wypasie. Poznajemy takie kamienne cuda jak: eukaliptus na drogi oddechowe, kamienie jasminu i inne pachnidła np. drzewo sandałowe. 
Poza tym masa przypraw: Ras el hanout to mix przypraw do wszystkiego - zawierająca w składzie kolendrę, kumin, paprykę, sól, pieprz, koper i ziele angielskie. Tego akurat nie biorę, ale ostrą harisę to już obowiązkowo. Przyprawa ta - na bazie ostrej papryki, chili i czosnku - połączona z oliwą i świeżym czosnkiem oraz odrobiną wody tworzy pyszną pastę. 
Przy okazji też nieco kosmetycznych nowinek. Kupujemy olejki arganowe, w cenie zależnej od pojemności: 60 MAD lub 40 MAD (zamiast 150 MAD w sklepie odwiedzonym w drodze powrotnej z pustyni). Przestroga: lepiej nie kupować olejków na trasie, bo jest przynajmniej trzy razy drożej. Każdy klient dostaje prezent - kamień do pięt lub specjalną szminkę z kamienia - aker fassi. To gliniany stożek, nasączony esencją z płatków maku i kory granatu suszonych na słońcu. Gwarantowany bardzo intensywny kolor - nie do zdarcia przez cały dzień. Oczywiście targujemy się, bo negocjowanie ceny - chtara - jest tu tradycją.
Jak na każdym targu trzeba uważać - na szewców też. Wątek obuwniczy tej relacji i tu znajdzie odzwierciedlenie. Otóż kolega przechadzając się po suku został zaczepiony przez jednego z szewców z uwagą, że ma rozklejony sandał. Naturalnie otrzymał ofertę ekspresowej naprawy buta. Niestety zapomniał zapytać o cenę usługi. Wielka radość z jednej podklejonej podeszwy zamieniła się w irytację, kiedy okazało się, że za tę usługę możnaby w Polsce kupić parę nowiutkich i to całkiem "wypasionych" sandałków.
Koty w całym Maroku cieszą się specjalnymi względami. Są stałymi mieszkańcami każdej uliczki, łącznie z ważnymi zabytkami.  
Foto: Łukasz
W zamian za dokarmianie ścigają myszy i chętnie pozują turystom do zdjęć.
"Słynna jest legenda o Mahomecie, który został pogryziony przez wściekłe psy. Odnalazł go kot i wylizał mu rany. Od tej pory kot stał się nieodłącznym towarzyszem proroka. Ciąg dalszy legendy mówi, że Mahomet wstając na modlitwę, zauważył, że Muezza śpi w rękawie jego szaty. By nie budzić kota odciął więc rękaw i odprawił modły z jednym ramieniem odkrytym. Kiedy skończył modlitwę kot wstał i pokłonił się prorokowi. Takich legend jest jeszcze wiele, a dziś wciąż widać w Maroku wielkie zamiłowanie do tych zwierząt." /https://podroze.gazeta.pl/
Popołudnie spędzamy w podgrupach - dziewczyny na zwiedzaniu ogrodów Majorelle i willi Yves Saint Laurenta, oraz na hammamie.  Hammam to takie marokańskie spa - uczta zarówno dla ciała, jak i ducha. 
My na początek zarządzamy kawę i kurs na Carrefoura - trzeba kupić jakieś croisanty i jogurt na jutrzejszy powrót.
Do sklepu idziemy przez piękny miejski park - jest bardzo zadbany. W drodze powrotnej ochrona parku zwraca nam uwagę, aby maseczki chociaż zaczepić na ręku. Druga prośba jest mniej oczywista: ochroniarz prosi o schowanie głębiej wystających z toreb butelek piwa. Paradowanie z wystającym z torby alkoholem jest dla miejscowych zaproszeniem i z tego co nam tłumaczy pracownik parku, gdyby na to zezwolić to pod każdym drzewem miałby pijanego delikwenta.
Opcja alkohol z Carrefoura to odpowiedź na poprzedni wieczór, kiedy to poszukiwania piwa w najbliższej okolicy po godzinie policyjnej przyniosły marne efekty. Tak, tak - zaproponowano nam w zamian dostawę haszyszu. Odmówiliśmy ale za to odpaliliśmy w riadzie sziszę. W riadzie zostawiamy carrefourowe zakupy i dalej ruszamy po pamiątki. Znowu kolacja na mieście w podgrupach. Ja z Izą i Michałem idziemy na plac. Marokańskie bazary są również miejscem, gdzie można spróbować oryginalnej, tradycyjnej kuchni tego kraju poczynając od kebabów, kiełbasek, a na żołądkach wielbłądów kończąc.
Wybór dań i małych przekąsek jest ogromny - wszystkie wystawione na widok konsumentów - bez żadnych lodówek i chłodni. Chcemy spróbować tego szaleńczego wyścigu sprzedawczyków. Kiedy wybieramy stoisko nr 5 rozpoczyna się taniec radości obsługi. Czujemy się jakbyśmy wygrali co najmniej konkurs piękności. Co chwila towarzyszą nam nawoływania obsługi. 
Na start dostajemy pitki, pastę harisa i pelati pomidorowe. 
Ja zamawiam miejscowe kiełbaski (smakują średnio), za to warzywa grillowane to już pierwsza klasa. Płacę 70 MAD już z dużą colą. Często wybieram ten napój w obawie przed problemami żołądkowymi, przed którymi udało mi się uchronić przez cały pobyt w Maroku.
Wracamy do riadu, bo na dachu czeka nas jeszcze ostatnia wieczorna posiadówka. Wymieniamy się swoimi przeżyciami, ale najzabawniejszą historię wieczoru opowiada nam jeden z kolegów. Nie będzie to opowieść o przedsiębiorczym szewcu, a równie operatywnej masażystce. Otóż masaż stał się okazją do bliższej znajomości. Nagle po półgodzinnym zabiegu, masażystka która niewiele mówi po angielsku, proponuje koledze sex. No cóż, na masaż poszło ostatnie 20 EUR, a masażystka znała jeszcze jedno słowo: "money". Masz money, masz sex....Tak, tak - Marrakesz to pełna harmonia smaków, zapachów, ale i doznań ... duchowych i cielesnych. 
O 3:20 wyjeżdżamy z riadu, by dosłownie za kwadrans znaleźć się na lotnisku. Okazuje się, że obowiązkowe jest posiadanie wydrukowanych kart pokładowych. Dodatkowo trzeba na nich zdobyć pieczątkę. Punkt w którym możliwe jest wydrukowanie kart pracuje od 10:00. Na szczęście obsługujący nas pracownik check-in przymyka oko - nie jest jednak już tak pobłażliwy, kiedy okazuje się że mamy 13 kilogramowy nadbagaż. To wspólna torba, więc nie ma problemu ze zrzutką na opłatę. W końcu o 5:35 jesteśmy przy bramce B3 i z całą ekipą czekamy na wylot. Przez bramki bezpieczeństwa przechodzę z plecakiem i walizką podręczną, a w całym tym zamieszaniu zapomniałam, że w plecaku podręcznym mam 1,5 litrową wodę. Nie wzbudziła jednak na szczęście żadnego zainteresowania służb. Wylot Ryanaira mamy o 6:45 (nr lotu FR 5475), a w Berlinie lądujemy o 11:30 zamiast o 12:05 (35 minut przed czasem). 
Na lotnisku w Berlinie wracamy do rzeczywistości - ostatnia wspólna kawa i śniadanie są okazją do pożegnania. Tu kończy się nasza wspólna przygoda. Każdy rusza w swoją stronę - Ania została w Maroku na dłużej, kilkoro z nas jedzie Flixbusem do Warszawy, ktoś do stolicy wraca pociągiem, ktoś jedzie do Wrocławia, ktoś do Szczecina, Rzeszowa....
Ehh Soliści - dziękuję za wspólny czas i aż mi się łezka w oku kręci. 
I tak oto dotarłam do kresu opowieści o Maroku, a tym samym do końca roku. Zatem z tej okazji życzę  Wam na ten nadchodzący nowy rok odwagi w pogoni za swoimi marzeniami. 
I cieszcie się na każdą podróż jak dzieci, a przygoda nigdy się nie skończy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Printfriendly